poniedziałek, 25 listopada 2024

Kolejne lata w Tatrach

                      Skrzydło Kościelca, Tatry Wysokie 2024

        Trzy lata temu wybraliśmy się z Kasprowego na Świnicę, w osławionej wspólnymi przeżyciami z rodziną naszych przyjaciół Madzi i Dawida burzy z piorunami w tym rejonie Tatr. W zeszłym roku z Kasprowego pomknęliśmy na Przełęcz pod Świnicą, po czym nie aż tak dzielnie zeszłam do Zielonego Stawu(upał zamierzał mnie zabić na tym zejściu, ale się nie dałam😅). A w tym wyruszyliśmy już tylko na Przełęcz Liliowe, by stamtąd ścigać uroki Tatr zaklęte w czarze Zielonego Stawu "tkwiącego" od tej strony u stóp Kościelca. A że wszystkiego tego dokonaliśmy, wjeżdżając na Kasprowy wagonikiem PKL, uznać można iż ta forma korzystania z udogodnień TPN stała się naszą tradycją.

Pierwszy oddech gór po opuszczeniu budynku stacji na Kasprowym
Drugi oddech na drugim pagórku. W przyszłym roku wyruszymy w przeciwną stronę na widoczne
po lewej Czerwone Wierchy.
Z magią Rohaczy w oddali
Ok, mąż obfotografowany😂
I za każdym razem dziwiłam się, że choć wagonik po brzegi pełen ludzi, kiedy tylko wychodziliśmy z budynku stacji na szczycie sznur turystów zamieniał się w dwie tylko konkretne osoby😂Kogoś zapewne minęliśmy w drodze na Beskid, a na zdjęciach pustki w Tatrach. To jest właśnie potęga poranka, byliśmy na Kasprowym w tym roku przed dziewiątą. Jak na wyjście na szlak w górach zdecydowanie za późno a stąd dobry czas na wędrówkę szlakiem ciszy. 
Srebrna tafla Zielonego Stawu
Widok z trasy z Kasprowego na Przełęcz Liliowe, dokładnie w takiej samej aurze, pochłonął mnie, gdy ujrzałam go po raz pierwszy w życiu - był to chyba rok 1987. I od tamtej pory trzyma mocno, mknę w tę przestrzeń ku srebrnym taflom, ścigając się z dzwonami górskiej ciszy. Wiersz pojawił mi się w głowie bardzo szybko, jak widać jednak z daty, ostatecznie zapisałam go miesiąc po powrocie z tegorocznej wyprawy. Z Beskidu o tej porze niewielu ludzi wybiera się w dalszą wędrówkę ku Tatrom Wysokim, nadal zatem towarzyszyła nam muzykantka tutejszej przestrzeni, Jaśnie Górska Pani Cisza.
Beskid za nami czyli Kasprowy już schowany
A wkrótce pożegnamy też widok na Rohacze i Czerwone Wierchy
by powitać zejście z nagrodą czekająca na nas pod Skrzydłem Kościelca.
W tym miejscu, gdzie Jarek stoi, Paweł fotografował swoje odkrycia, schodząc z Liliowego
dziesięć lat temu. 
Ku mojemu niemiłego zaskoczeniu szlak z Przełęczy Liliowe w dół okazał się nieprzyjemnie stromy, dlaczego w pamięci funkcjonował mi jako lekki łatwy i przyjemny? Pewnie dlatego, że schodziłam tędy ostatnio o dziesięć lat młodsza😅 a podejście tędy jest niewymagające. Musiałam zwolnić i uważać na kamienie-stopnie, zamiast napawać się nadchodzącym rajem, którego nie mogłam się doczekać. 

Raj traw już się rozpoczął. 
I nadpłynęło Skrzydło Kościelca.
Ach, ty mój Zielony Stawie pełen magii
Muszę się kiedyś wybrać nad tę "czarę z bukietem fioletu dzwonków" i "złote wyspy nadrzecznych starców, co się wyśniły nad szmaragdów stawem tajemnic pełnym" na tak długo, by usiąść w zgodzie z dawną królową Tatr, ciszą. I chłonąć. "Skrzydło Kościelca zawisło tam tylko na chwilę" - cytaty pochodzą z wiersza "Przestroga", który odczytałam na spotkaniu literackim w Słupsku "16.16" we wrześniu. 
Starce nadrzeczne są
puchary fioletu dzwonków też.
Popełniliśmy jednak wielki błąd, sugerując się pogodą na dzień tej wyprawy i bagatelizując fakt, iż była to sobota. Nie wyminęło nas wielu ludzi o tej porze, lecz krzyki rozochoconej młodzieży schodzącej za naszymi plecami były po prostu niszczące. Nie można się tak zachowywać w górach, są one dla wszystkich, a nie tylko dla beztroskich krzykaczy. Przede wszystkim cisza jest przyrodzonym przywilejem mieszkańców parków narodowych, a turyści zwłaszcza poranni nie idą w góry na poszukiwanie hałasów Krupówek. Na szczęście grupki młodzieży popędziły w dół i do złączenia szlaków dotarliśmy w spokoju. A stamtąd wyrwaliśmy nadal lekko i przyjemnie w górę do mojego drugiego raju tego dnia...Zielonego Stawu.
Zielony Staw ukrył się, za to Świnica znacznie
zwiększyła swoje rozmiary.
Kolejny szlak doprowadza nas do mojego ulubionego przejścia przez strumień.
A lat temu, oj dwa przed końcem poprzedniego tysiąclecia😂, płynęła tędy w lipcu rwąca zimna rzeka.
I oto mój kamień przy Zielonym Stawie💚
Dotarliśmy nad Zielony Staw około godziny jedenastej i wciąż jeszcze zalegał w moim zaczarowanym miejscu spokój. Zjedliśmy tu zatem jeszcze w ciszy, by wyruszyć na drugą część naszej wyprawy - wspinaczkę dnia😉Podejście do Karbu jest dla mnie jakby za każdym razem lżejsze, chyba dlatego, że nauczyłam się dzielić go na etapy psychiczne. 
Pożegnanie z Zielonym Stawem do przyszłego roku
I przywitanie z podejściem na Karb
Pojawia się staw Kurtkowiec a Zielony zamienia się w jadowity szmaragd.
Skrzydło Kościelca chyba zamierza się złożyć.
Na ostatnich metrach kamieniska pod samym Karbem przysiadłam na chwilę, nie tylko ze zmęczenia. Otóż zmierzają tu we wszystkich kierunkach sznury ludzi, ciężko się wyminąć. I co jest dziwne, a godne zaznaczenia, owe "żywe pociągi" nie niosą ze sobą jakiegoś strasznego hałasu. Na Karbie siadam zdecydowana odpocząć dłużej - czyli może z pięć minut, bo jest tu bardzo ciasno.
Jeszcze chwila i Karb...z rozległą odsłoną na Tatry
Siedzę na Karbie😀
O tak
W którym miejscu Jarenty zrobił to zdjęcie?
Bo to jest chyba, kiedy już pierwszą górkę Małego Kościelca mieliśmy za sobą.
Stromizna podejścia z Karbu na Mały Kościelec nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia jedynie za pierwszym i drugim razem - czyli w odległych latach, gdy jeszcze latały pterodaktyle😱Nie, przecież ten drugi raz byłam z dziewięcioletnim Mateuszem😂Każde kolejne podejście na skałkę wyrastającą pionowo z Karbu, ale niewysoką, sprawia że zaczynam wątpić w siebie. Tym razem wdrapałam się bez większych emocji, za to co spotkało mnie dalej, to klękajcie narody. Od 2017 roku trzęsą mi się tu nogi. Da się to jednak wytrzymać, gdy nie trzeba mijać się z miliardem turystów na wąskiej ścieżynie Małego Kościelca, gdzie z obu stron  czyhają na nas takie przepaście, że nawet nie ośmielam się spojrzeć w dół, tylko błądzę wzrokiem po horyzoncie. O przepraszam, tu nie ma horyzontu😆
A jak ja zrobiłam to zdjęcie, skoro nogi mi się trzęsły, 
a zęby latały, że omal ich nie pogubiłam? 
Za to szmaragd Czarnego Stawu Gąsienicowego ma w sobie moc.
Hm, to niemożliwe, żebym tu się śmiała.
Katedra Kościelca
Nie widać tłumów za mną, bo od mojej przyjaciółki Gosi dowiedziałam się, 
że można osoby usunąć - sama na to nie wpadłam.
Na Małym Kościelcu z naprzeciwka nadchodziło tak dużo ludzi, że w połączniu z tymi, którzy sobie tutaj siedzieli i trzeba było ich wymijać, nogi mi się trzęsły ze strachu. Ten grzbiecik nie jest w Tatrach żadnym ekstremum, ale potknąć się i polecieć w świat na dole to tylko chwila. A jeszcze przecież wymijali mnie ludzie z tyłu! W jednym miejscu, gdzie było trochę szerzej, leżał płaski kamień pochylony "w kierunku" Zielonego Stawu😨Z przeciwka dziarsko podążał w moim kierunku młodzieniec w trampeczkach, zdążyłam pomyśleć tylko, że wyminiemy się właśnie na tym kamieniu śmierci z poślizgu. Postawiłam tam lewą nogę, bo nie było innego wyjścia, zagryzając zęby, żeby nie zlecieć. Nie spadłam, skoro to piszę, ale od tamtej chwili na Karb wybieram się wyłącznie w dzień powszedni i to najlepiej w czerwcu przed wakacjami. Emocje jednak dopiero miały się zacząć.  Schodzenie z Małego Kościelca to pion total, ze dwa razy zatem usiadłam zatem i zjechałam o kamień czy na dwa na pupie. Na szczęście nigdy tędy nie wchodziłam, niosłam zatem należytą pociechę tym  biedakom, którzy popełnili ów błąd. A śmiechu było z tego: fajnie jest; że też człowiek nie został dziś w domu - obśmialiśmy się wszyscy. 
Od tej skały już wiem, że choć jeszcze spory kawał do stawu, to stromizna niedługo się skończy.
I o to chodziło.
Jeszcze tylko ten kamieni świat
I szmaragd Czarnego Stawu zamienia się w granat.
Nie pamiętam, ile mi to zejście zajęło, najmniej czterdzieści pięć minut. Chwila na złapanie oddechu i pędzimy na spotkanie rzeki ludzkiej płynącej nad Czarny Staw Gąsienicowy nieprzerwanie zapewne od dziesiątej rano. Tu dopiero trzeba patrzeć pilnie pod nogi, nikt bowiem z idących w górę na nikogo nie zważa i można zwyczajnie zderzyć się z kimś. Opowieści zaś co się dzieje pod samym Murowańcem pozostają niezmienne. Zjedliśmy po batonie i dalej w drogę. Z tego wszystkiego zapomniałam napisać, że dwa tygodnie przed wyjazdem w Tatry złamałam sobie palec u lewej ręki, dopiero po zdjęciach mi się przypomniało. I na tej stromej ścianie przytrzymywałam się nią - a potem trzeba było tydzień dłużej sklejać palce plastrem, żeby się ten jeden dobrze zrósł. 
Do zobaczenia za rok, Halo Gąsienicowa💝

I jeszcze jedna uwaga - wierzbówka kiprzyca już przekwitała. Górale skwitowali to jednoznacznie: wierzbówka przekwita, zaczyna się jesień. A to był koniec lipca. Pory roku zmieniają swoje czasotrwanie, czy to oznacza, że aby zobaczyć ją w Tatrach zawsze trzeba będzie jeździć w lipcu? Zobaczymy w przyszłym roku. 













poniedziałek, 18 listopada 2024

Kolejne lata w Tatrach

         Wędrówki szlakami ciszy - Tatry 2024

                                    1. Skąd przybiegłaś ballado?

    Zanim wyruszyliśmy na spotkanie z tegoroczną królową polskich Tatr, balladą, przywitały nas monumenty granitów chmurami i ostatnim koncertem wierzbówki kiprzycy. Na Butorowy Wierch wjechaliśmy wyciągiem bez żadnej uchyby w godności górołazów - po trzech dziesięcioleciach wędrówek z okładem należy się nam ta wygoda😆 

Na Butorowym Wierchu drugiego dnia pobytu na Rysulówce
Nieodmienna pochmurność czasu
a i tak potrafi zakląć się w magię.
Z przyjemnością obfotografowaliśmy się w tym naszym notorycznym miejscu i spacerkiem-slalomem przez kałuże-poszliśmy do kapliczki na Prędówce.
Kałuże kałużami a motyl się załapał.
I jak nigdy przysiedliśmy sobie na ławeczce, by nasycić się
ciszą.
I moją nostalgią...
    A gdy tylko wyszło słońce, zameldowaliśmy się koło ósmej u wejścia do Kościelskiej. Zdawać by się mogło, że o tej Dolinie napisano już wszystko, a obfotografowano aż do przesytu. Okazuje się jednak, że po kilku latach niebytności, odkryć ją można na nowo. Trzeba jednak wystartować z samego rana.
Gdyby nie te zdjęcia, nikt by nie uwierzył, że nawet
obecnie u wejścia do Kościeliskiej może być tak pusto.

Hala Pisana i dalej w drogę
W nieprawdopodobnej w Kościeliskiej ciszy i spokoju przemierzamy uroki doliny. Krótki postój na Pisanej służy nam tylko, by zmierzyć się z Kirową Wodą. 
Bajka zaczęła się na Hali Pisanej.
I pomknęła z nami dalej.
W tym miejscu zdjęcie latem w ciszy i spokoju
miałam ostatnio 14 lat temu.
A uwertura ballady już gnała naszymi śladami, już zaczynała dzwonić mi w uszach. Skąd przybiegła, nie wiem, lecz na pewno ze mną została. Z nią nadbiegły wspomnienia z roku 2010, kiedy to wyruszyliśmy do Kościeliskiej też o ósmej rano i w takim samym słońcu. Czas robi swoje, a my tańczymy z jego balladą💝I docieramy do celu.
Nie pamiętam, żebyśmy sobie latem robili takie zdjęcia na Hali Ornak
Od wielu lat jest tu plaża Copacabana, czy uwierzycie?
I nawet o tej porze można w spokoju wybrać się stąd na Iwaniacką Przełęcz -
co zdecydowanie odradzam😅Podejście od Kościeliskiej jest tak strome, że nigdy nie 
wybraliśmy się na Iwanicką z tej strony! Na Iwaniacką tylko od Chochołowskiej polecam-
i to mówi ta, co zdobyła Rohacze, Granat Skrajny, Świnicę i Zawrat w obie strony😂
                                   Kto raz zjadł tu szarlotkę, zapamięta ją na zawsze.
Zejść w spokoju latem w schronisku na Ornaku nie zdarzyło się nam od tak dawna, że nie wiem, czy nie był to przypadkiem właśnie 2010 rok. 
A tegoroczne tłumy, które napotkaliśmy w następnym tygodniu w Wysokich Tatrach porażały. Wystarczyło zatem, by na Halę Ornak wybrać się o ósmej, a można Kościelską smakować do woli. Aż do schroniska szliśmy niemal sami - bezcenne. I choć w drodze powrotnej zaroiło się później od turystów, to jednak moje ukochane miejsca udało mi się złapać.

To miejsce jest tak urokliwe, że robię sobie tu zdjęcia od dziesiątków lat. I za każdym razem mam wrażenie, że tylko my je odkryliśmy - nigdy nie ma chętnych by złapać taką fotkę.
Raptawickie Turnie jeszcze w dostojeństwie ciszy. Tak też załapałam się na moje
najukochańsze miejsce w Kościeliskiej - poniżej.

Szczelina tajemnic też załapała się na krótką rymowanke.
A była tuż przy drodze, za tą skałą ukryta.
    A kiedy powróciliśmy do Hali Pisanej tam już "stonka kościeliska" grasowała z całym rozmachem. A wystarczy zrobić tylko kroków w górę, by górskie majestaty w dolinach zaklęte mieć wyłącznie dla siebie.
Tabuny turystów zawaliły już główną drogę, a tu kilka metrów wyżej cisza przedwieczna.
Ostowo pl😆
Już miałam schodzić ku nawałnicy na drodze, gdy odwróciłam się od tego magicznego świata
i oko w oko stanęłam ze "zwierzotworem" roślinnym - poniżej.
Cudom nie było końca i tak przyłożyłam się do tego fotografowania, że nagle jakaś pani popatrzyła na mnie zdziwiona, że w tych miejscach można zrobić fantastyczne zdjęcia, i załapała bakcyla😀 Dobrze, że chociaż jedna.
Nie mogłam dość się nasycić Kościeliską. Znam ją na pamięć, a pomimo tego...

Fotografka amatorka, nieźle zakochana😉
A ballada o Kościeliskiej, powstała do "Wierszoteki o północy", poczeka na spotkanie z czytelnikami zapewne do czerwca przyszłego roku💖Przygody nasze rozpoczęte tak pięknie pomknęły w przestrzeń a my za nimi. Na drugi ogień wyruszyliśmy przez Polanę na Płazówce, tatrzańskie wędrowanie byłoby niezaliczony bez niej i tamtejszego kościółka.
Spotkanie z ciszą na Płazówce, była chyba dziewiąta.

I mój kościółek
Podróż w górę przypłaciłam znowu rozstrojem żołądkowym, lecz na szczęście poruszałam się szybko. A kiedy znalazłam się już na wzgórzu Płazowskim, które jest płaskie, wszystko minęło, dziwna sprawa.
Uroczysko Giewontu w chłodzie poranka.
Ludzie tutaj budzą się rano i mają takie widoki...a ja muszę jechać 650 km😄
Nad moją głową zamglony podwójny Salatin, po lewej Pachola a dalej reszta Rohaczy.
Wędrówka przez las w tej ciszy niemożebnej to odpoczynek wcale nie po wspinaczce. To raj dla duszy, przedwieczna przyroda i my, coś pięknego. Ulubiona polana w drodze z Płazówki na Butorowy przywitała nas nastrojem pochmurnym. Wszystkie znaki wskazują, iż jest to Mietłówka - wzniesienie prowadzące z Płazowskiego Wierchu na Butorowy Wierch przez Palenicę Kościeliską
Słońce chowało się i wychodziło, oświetlając smutek pustki po zeszłorocznych
plonach wierzbówki kiprzycy-w całości została chyba wycięta
😢
Nie mogłam w to uwierzyć, że nie ma już wierzbówkowego raju z 2023.
W słońcu wszystko ładnie wygląda, a łanów wierzbówki nie ma.
Znaleźliśmy jej resztki, gdy zeszliśmy z drogi prowadzącej skrajem łąk.
W lesie prowadzącym na Butorowy spotkaliśmy dwie sympatyczne starsze panie, które szły w przeciwną stronę. Na takim bezludziu każda napotkana osoba jest jak skarb, to oznaka, że nie zostaliśmy jedynymi przedstawicielami gatunku, co to nieoczekiwanie znikł😂Wędrówka przez las z Mietłówki na Butorowy(skrywający poniżej polany Palenicy Kościeliskiej, gdzie na samym dole znajduje się "nasz" domek na Rysulówce)to wądoły pełne wody i błotniste leśne poszycie. Wychodzimy na znajome widoki na Butorowym w cieniu totalnym, mkniemy zatem na Gubałówkę, by zderzyć się tam z tłumami turystów, z którymi trudno się wyminąć. Można za to po drodze wstąpić na lody. Na takie krótkie wypady nie zabieramy ze sobą kanapek, żadne zatem buły w rodzaju burgerów nie wchodzą w grę - trzeba dbać o linię😄Zejście z Gubałówki za stacją przekaźnikową zwiodło mnie jeszcze słońcem i upałem, dopiero kiedy wypadłam na moje ukochane miejsce na tej trasce, pomyślałam, że coś się święci. Za szybko następowały zmiany w pogodzie.
Jakim cudem przy niezmordowanej ilości chętnych wspinających się tędy na Gubałówkę
dajemy radę zrobić sobie takie samotne zdjęcia w tym miejscu, nie wiem.
Kilkadziesiąt metrów niżej wiedziałam już, że żarty się skończyły, że trzeba gnać w dół.
A pomimo pomruków burzy, jak widać, Madzia artystka, jeszcze dwie fotki strzeliła😅
Zamroczone ciemnością Tatry, było to około godziny piętnastej, i te głuche pomruki sprawiły, że niemal biegliśmy w dół, żeby tylko zdążyć przed burzą. A w górę ciągnęły wciąż grupy ludzi z dziećmi, gdzie jest przecież odkryty teren a potem droga prowadzi w lesie, cierpła mi skóra na myśl, co oni robią. Byliśmy już niemal na wysokości pierwszych domów, gdy w górę mijała nas dwójka młodych, na oko dwadzieścia dwa-trzy lata, napakowanych mężczyzn, a z nimi dwie dziewczyny. Jeden z nich obejrzał się za siebie na ten spektakl czarnych zasłon nad Giewontem, a właśnie strzelił tam piorun, i mówi do swojej grupy: ale tam wali! A mnie ciary przeleciały po grzbiecie. Tam?! Człowieku, pomyślałam sobie, przecież ta burza będzie tutaj za pięć minut!!! Ledwo zdążyliśmy dotrzeć do bud pamiątkowych pod Gubałówką - gdzie już wiedziałam, że w razie czego schowamy się pod mostem - a ja wciąż wierzyłam, że zdążymy na przystanek. Zerwał się wiatr, robiło się coraz zimniej i ciemniej a ludzie w najlepsze robili zakupy. My pędem pod most, a potem ja wyrwałam na ten przystanek - gdzie bus to i za pół godziny mógłby przyjechać, ale co było gdyby nam uciekł? Dramat! Zupełnie jakby miał to być ostatni bus na świecie. A kiedy wypadłam na chodnik spod mostu, zerwał się wicher, zaczęło padać, a ja słyszę za sobą, jak Jarek woła: wracaj, musimy się schować! Normalnie żadna żona nie słucha się męża, ale przy tym zatykającym płuca wichrze i deszczu coraz mocniejszym, a głównie z powodu, że szanowny małżonek zawrócił, odwróciłam się w pędzie i chodu pod ten most!😂I co się zadziało! Koniec świata, armagedon burzy, pioruny waliły jak oszalałe, a na to co lało się z nieba, nie ma w języku polskim odpowiednika. To po prostu był kataklizm powodzi. Ci, co nie zdążyli, tak jak my, uciec szybciej pod most zostali w ułamku sekundy przemoczeni łącznie z narządami wewnętrznymi😆(bo odzież nie nadawała się już do niczego). A my, jako jedyni, dumne górołazy znawcy tematu wyciągnęliśmy profesjonalne kurtki, które założone na suche ubrania zatrzymały ciepło przy ciele(w moment zimnica zrobiła się straszliwa). Od słów owego młodego człowieka, że burza jest tam - a zabrzmiało to tak, że tam to ludzi zleje totalnie, a my tutaj jesteśmy super goście bezpieczni - upłynęło nie więcej niż dziesięć minut. A zatem pomyliłam się o pięć. I ci wszyscy w drodze na Gubałówkę zostali wystawieni nie tylko na hekatomby wody z nieba, ale też na piorunowisko. Ci zaś w lesie "utonęli" w błocie. Faktem jest, że gdybyśmy przyjechali jeszcze w słonecznej aurze pod Gubałówkę na zakupy, pewnie nie zabieralibyśmy kurtek przeciwdeszczowych, ale przynajmniej schowalibyśmy się pod mostem, nie czekając na finał. A burza total trwała może piętnaście minut😅I wszystko się skończyło, tylko potoki wody na chodnikach zostały.
    Na kolejną wycieczkę wybraliśmy się na Staników Żleb, o którym na północy mówię, że absolutnie w tym roku sobie odpuszczam, po czym pędzimy znowu na nasz ukochany szlak. Słońce na początku dopisało. 
Mostek jest, tylko strumienia pod nim z lekka brakuje.
Wspólne zdjęcie zrobił nam jakiś przygodny turysta, jedyny na tej trasie.
Zdążyliśmy zjeść przy stoliku na Miętusiej Polanie w słońcu, a gdy zaczęliśmy schodzić słońce już się schowało. I ten dzień na Wysokie Tatry nie nadawał się. 
Tym razem nie biegliśmy, zachmurzyło się, ale nie grzmiało😆
A na tą łączkę weszłam sobie pierwszy raz.
A tutaj jakoś nikt się nie wspinał. Czerwone Wierchy i my - tak trzymać. 
Pierwszy tydzień pobytu na Rysulówce zbiegł jak sarna z wierchów, a my szykowaliśmy się na Wysokie Tatry. Ach te góry, co zrobić, gdy kogoś tak pochwyciły w sidła.

Zima w Tatrach

                       Szlakami legend tatrzańskich - zima 2025     Zimowe wyprawy sprzyjają snutym później przy kominku opowieściom. I to n...