niedziela, 30 stycznia 2022

Tatrzańskie uroki

                              Kościeliska i Chochołowska na start

                                        1. Kościeliska

        O Kościeliskiej mogłabym zapewne napisać małą epopeję narodową, tak we mnie wrosła jak drzewo. Skupię się zatem na jej urokach szczególnych. 

Pierwszym jest Wąwóz Kraków - kto jeszcze tam nie był, niech koniecznie skręci z głównej drogi w lewo i zagłębi się pomiędzy kamienne ściany. Jest to absolutnie niezwykłe miejsce, ponieważ nie rozchodzi się tam głos. 

Wąwóz Kraków
Wąwóz jest krótki, gdy wychodzimy na coś, co oględnie mówiąc, przypomina małą polankę okazuje się, że droga jest zamknięta i możemy tylko sobie wyobrażać, jak on dalej wygląda. A szlak (trzeba pamiętać, iż jest jednostronny) prowadzi w górę po niezwykle atrakcyjnej drabinie: wąskiej i długiej😅
Pierwszy raz wspinaliśmy się po niej w roku chyba 2003.

W 2012 roku czekałam na swoją ekipę, tłumacząc wszystkim z lekka przestraszonym rodzicom nieco młodszych dzieci, iż czterolatek pomknie po tej drabinie na luzie, tylko trzeba go asekurować. I wierzcie mi, dzieci rwały się na nią z ochotą!
Łańcuchy powyżej drabiny to fantastyczna atrakcja
Powyżej drabiny wiszą na skale łańcuchy, lecz nie są niebezpieczne, a raczej dostarczają wszystkim niezłej zabawy - oto bowiem niedoświadczony turysta nagle staje przed górskim wyzwaniem i okazuje się, że świetnie sobie radzi. Pokonanie własnego pierwszego strachu i świadomość, że dało się radę jest warte każdej ceny.
Jama Smoka
A powyżej znajduje się Jama Smoka, i tu szlak rozwidla się. Można wspiąć w wiecznie śliskiej i mokrej jaskini, na końcu również po łańcuchach, lub na sucho i też po łańcuchach😂nie ma lekko - do miejsca w lesie, gdzie te dwa podejścia łączą się. Jeśli wybieramy opcję pierwszą warto mieć latarkę czołówkę, a jeśli drugą trzeba pamiętać, żeby przed wyruszeniem w górę nie podrzucać za mocno głową, albowiem można "wyrżnąć" w nisko zawieszone skały, co ja uczyniłam kilka razy - przy czym miałam wtedy czapkę z wkręcanymi metalowymi znaczkami i owe wkręty za każdym razem "wbijały" mi się w czaszkę😆

A potem już lekko łatwo i przyjemnie wspinamy się do góry.
A to ja właśnie zdobyłam owo podejście, by za chwilę wypatrywać, jak się z Jamy Smoka wydobywa się po łańcuchach reszta mojej ekipy. I to już jest koniec przygód w Wąwozie Kraków - najpierw laskiem a potem ogromną łąką wracamy na główną drogę Kościeliskiej.
Widoczny na skale szlak to podejście na Raptawicką Turnię
Nie można jednak zbyt szybko z tego miejsca uciekać - Hala Pisana od tej strony jest bowiem warta uwiecznienia na zdjęciach.
Zejście do Hali Pisanej

Otoczenie Hali Pisanej

I kwietne wyspy na hali.
Planując dodatkowe wycieczki w Kościeliskiej Dolinie warto najpierw wspiąć się prawie na sam jej koniec i stamtąd wyruszyć nad Smreczyński Staw, a dopiero w drodze powrotnej skręcić - a wtedy w prawo do Wąwozu Kraków. 
 
Podejście do Smreczyńskiego Stawu nie jest długie - z pamięci nie powiem dokładnie, ale około pół godziny. Widok, który tam ujrzymy wart jest dodatkowego zmachania się kolejnym podejściem.
Smreczyński Staw. To zdjęcie i cztery poniższe są Natalii.
I my - z widokiem na Błyszcz i Bystrą
Mam nadzieję, że kornik drukarz nie zjadł tych pięknych smreków.





Schodzimy tą samą trasą, by dalej podziwiać uroki Kościeliskiej Doliny. 
Z widokiem na Raptawickie Turnie
Moje najukochańsze miejsce w Kościeliskiej - wystarczy wspiąć się kilka kroków od głównej drogi.
Kwietne uroki Natalii
Tę jamę znajdującą się wysoko w skale nazwałam: Oko Smoka.

Warto w tym miejscu zejść i pod tą skałą pstryknąć fotkę - ja nigdy się nie odważyłam😄A Natalia nie bała się, że się skąpie.
                                                                               Uroki Potoku Kościeliskiego

Jeśli trafić na Halę Pisaną na przełomie lipca i sierpnia można ujrzeć tak pięknie kwitnącą wierzbówkę kiprzycę. I jakąś jarzębinę, jak poniżej na zdjęciu - choć nie jestem pewna czy to ona😀



                                       2. Chochołowska

        Przez wiele lat z moją najlepszą przyjaciółką z pracy, Hanią - w czas rocznego oczekiwania pomiędzy jednym letnim wyjazdem w Tatry a drugim - żartobliwie spierałyśmy się w temacie: która z dolin jest piękniejsza Kościeliska czy Chochołowska? Przywodziło mi to zawsze na myśl epizod z którejś polskiej komedii(gratulacje temu, kto pamięta z jakiej), gdzie usiłowano sprecyzować zawartość cukru w cukrze😂Było to bowiem jasne od pierwszego słowa, że każda z nich ma sto procent wspaniałości w sobie, a nasze "rzeczowe" argumenty odzwierciedlały tylko i wyłącznie okropną, bo roczną, tęsknotę za górami. 
Dziś mogę zatem powiedzieć wszystkim wahającym się - obie te doliny są przecudne, choć każda inaczej, a kwestia "wyższości" na podium bierze się tylko z tego, którą odwiedziliśmy jako pierwszą.
Do Chochołowskiej ruszamy asfaltową drogą, a jeśli zwyczajnie mamy lenia - co i nam wielokrotnie się zdarzało - możemy podjechać wagonikiem Witowa. O takim...
Po długiej górskiej trasie warto takim wagonikiem zjechać. 
Jeśli jednak zdecydujemy się na taki środek lokomocji to, rzecz jasna, nie porobimy sobie zdjęć na początku doliny i nie odwiedzimy znajdujących się tam bacówek.
Wagoniki dojeżdżają do Polany Huciska i tu już zaczyna się wędrówka szeroką górską drogą. Oznacza ona, że trudność przed nami żadna, nie dajmy się jednak zmylić - do schroniska jest dość daleko. 
"Wysepka" na Chochołowskim Potoku
Od samego początku warto przyglądać się strumieniowi - i nie tylko w tej dolinie. Ja osobiście uwielbiam górskie potoki: latem i zimą filmuję je - bo za ich chlupot dałabym się pociąć😄robię im zdjęcia, a nawet piszę dla nich wiersze. 

Na samym też początku drogi, po porzuceniu asfaltu, po prawej stronie znajdują się takie fantastyczne ostańce. Im też robię zdjęcia latem i zimą - to takie jakby wrota do tajemniczego świata gór. W tej wędrówce do rozległej doliny tuż przed schroniskiem najlepsze atrakcje są zawsze po prawej stronie. Tu płynie strumień, ze dwa zakręty za ogromną samotną skałą ukrywa się wśród drzew tajemnicza chatka, a powyżej niej przecina potok mostek, na którym warto zrobić sobie zdjęcie. I zaczynamy się wspinać - droga jest tu pięknie wyłożona kamieniami a podejście tylko smaczku dodaje. I dalej taką szeroką trasą dochodzimy do miejsca, gdzie dolina otwiera się niczym bramy raju.
Mnichy Chochołowskie
Tu po lewej stronie widać kapliczkę, gdzie do dziś odprawiane są msze. Zdjęcie Natalii.
Po prawej stronie wyłaniają się Mnichy Chochołowskie, wąska ścieżka prowadzi nas do urokliwej kapliczki - zimą lepiej nie próbować podejścia ani zejścia tędy, bo można dosłownie utopić się w śniegu.
Bacówkowa osada
To jest miejsce, gdzie warto przyjrzeć się urokom Chochołowskiej Doliny - dokładnie tak, jak robiła to przez lata nasza Natalia. Powyższe zdjęcia i dwa poniższe są jej.
Złapane na zawsze
Im wyżej się wspinamy, tym robi się z lekka ciężej, a widoczki nadal zachwycają.
Ostatni wysiłek - na końcu jest akurat stromo. I proszę sobie wyobrazić, że wiele lat temu na całej tej trasie znajdowały się trzy stacje rowerowe - można było sobie rower pożyczyć lub go zwrócić, a ostatnia znajdowała się tuż pod schroniskiem. Zapewniam, iż dojazd rowerem do schroniska w Dolinie Chochołowskiej od samego dołu to "urocza" wycieczka rowerowa😂i nigdy się na to nie zdobyłam.
Kominiarski Wierch z ostatniego podejścia do schroniska, zdjęcie Natalii.
W schronisku serwują bardzo dobre dania obiadowe. Warto też skusić się na szarlotkę chochołowską - a nasza ekipa któregoś roku zrobiła sobie konkurs na najlepszą w szarlotkę w schroniskach tatrzańskich i w Chochołowskiej Dolinie wygrała!
Posileni wracamy z uśmiechem od ucha do ucha... i warto trzymać aparat(czy obecnie telefon) w ręku, by nas nie ominęły takie cuda.
W 2015 roku mieliśmy na tej trasie fantastyczną pogodę, to i widoki łapały się same.

Zieleń niebo góry i szyszki...
Nie można zapomnieć też, iż w kwietniu w tej dolinie kwitną całe łąki krokusów. My załapaliśmy się na te cuda jeszcze w czasach przed straszliwym najazdem "krokusowych" turystów - czwartego maja 2007 roku. 
Trzy poniższe zdjęcia zrobił Paweł, wówczas jedenastoletni. 

W tym czasie kwitły też pełniki.
A to ja ze ścieżki od schroniska do kapliczki
I żeby nie było wątpliwości: zjeżdżałam na rowerze z dwóch trzecich tej trasy aż do parkingu busów. Nie możemy odżałować, że zlikwidowano tam wypożyczalnię rowerów - to była świetna sprawa. A że znajdowała się ona już na terenie parku narodowego, to zapewne poszło o pieniądze - wielka szkoda. 
I jeszcze nasza ukochana przez dziesiątki lat "żurkowania". Znajduje się niemal na samym początku asfaltu naprzeciwko pensjonatu i dużej restauracji. Poznaliśmy smak tamtejszego żurku jeszcze w poprzednim tysiącleciu😂i reklamowaliśmy go wszystkim, nawet gdy nie chcieli słuchać jako żurek świata! Inne dania też sobie upodobaliśmy ponad wszystko.
Żurek świata i inne fantastyczne dania u wlotu do Chochołowskiej.

Zaprzyjaźniliśmy się z tamtejszymi pracownicami, a z drwalami jednej zimy pogadaliśmy i pośmialiśmy się do łez. To było fantastyczne miejsce, taka mała bohema wytrwałych "górołazów". I kilka lat temu musieliśmy ją pożegnać - właściciele pensjonatu wynajęli ją i odtąd jest to niemal martwe miejsce - sprzedają tu pizzę, na którą nikt nie ma ochoty. Ot, kolejne żywe górskie przywiązanie "liną okrętową", odeszło, ale nie w zapomnienie.
A taka wysoka ostróżka rosła kiedyś w ogródku tego pensjonatu.
I w ostatnim zdaniu: i choć obecnie jeździmy w Tatry dwa razy w roku, tęsknota nawet za tymi schodzonymi przez nas aż do zdarcia butów😄 dolinami wcale nie doskwiera mniej.

                                                      * * *


A to Hania, moja najwierniejsza przyjaciółka z pracy - jeśli ktoś takiej przyjaźni w pracy nie zaznał, niech żałuje - na promocji "Snującej się mgły" 4 stycznia 2020 roku. Pozdrawiam Cię Haniu, zapraszam na moje kolejne promocje, a przede wszystkim - do spotkania w ukochanych dolinach💞

wtorek, 25 stycznia 2022

Odsłony tatrzańskie 1987 - 2002

         Był taki czas, kiedy góry znałam jedynie z nazwy. Urodziłam się i całe życie mieszkam nad morzem, lecz do niego nigdy mnie nie ciągnęło. W czasach młodości pochłonął mnie las.

         Przez dwadzieścia jeden lat mieszkałam w Gdyni na Działkach Leśnych, a zatem na obrzeżach Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego. Naprzeciwko naszego bloku, na wysokiej skarpie w odległości może dziesięciu metrów zaczynało się to królestwo lasu. Zrosłam się z tym światem jak z domem. Dzieciarni było wówczas na naszym osiedlu tyle, że dziś najmłodsze pokolenie nawet marzyć o tym nie może. Całymi tabunami ganialiśmy na dworze, jak tylko odrobiliśmy lekcje po szkole. A to oznaczało też zabawy w lesie. Każde dziecko umiało chodzić po drzewach, bo na nich urządzaliśmy sobie "swoje domy", co znaczy, iż obsiadaliśmy drzewa niczym małpki i tak się "gościliśmy". Dziewczynki bawiły się też w sekrety, czyli zakopywanie w kolorowym piasku, który tworzył te skarpy leśne, zerwanych kwiatków i liści pod szkiełkiem. Potem należało je znaleźć. O grach w chowanego i w gumę, a także o ekwilibrystyce na trzepakach, tylko wspomnę, byliśmy bardzo zwinnymi dziećmi i dobrze wygimnastykowanymi. A co najważniejsze codziennie godzinami na dworze. Zimą sanki w tym lesie były czystym szaleństwem - wracałam cała mokrusieńka z mokrymi butami, a zatem odzież wierzchnia szła na kaloryfer, bo musiałam iść w czymś do szkoły na następny dzień. A w niedzielę obowiązkowo po obiedzie szliśmy całą rodziną do lasu na długi spacer. Przez jakieś dziesięć lat funkcjonowała też w tym lesie świetnie przygotowana ścieżka zdrowia, co dzieciakom i młodzieży dodawało atrakcji. Pokochałam wówczas las na całe życie i o każdej porze roku. A trzeba też wspomnieć o zwierzętach. Wiewiórki, zwane wówczas Baśkami, były rzecz jasna najbardziej ukochane, ale największego czadu dawały ptaki. Budziły się wiosną i latem o trzeciej rano i śpiewały kanonadą głosów przez całe dwie godziny, potem padały i chyba szły spać. Dokładnie o piątej rano, kiedy tato musiał wstawać do pracy. Ja z siostrą miałam pokój z drugiej strony, toteż popisy ptasie były nam znane od godziny przyzwoitej czyli siódmej rano. Od tego właśnie czasu ptaki to dla mnie istoty magiczne i kocham je absolutnie wszystkie.



Na powyższych i poniższych zdjęciach w roku 2011 prezentuje się osiedle mojego dzieciństwa i młodości. Dziś są dla mnie i nostalgiczne, i przerażające zarazem - wyziera z nich potworna pustka. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku w każdym z czterech bloków stoczniowych wybudowanych na Działkach Leśnych w Gdyni mieszkało lekko licząc około dziewięćdziesięciu dzieci! 

Ogródki z tyłu bloku, skarpa i las.

                        Plac zabaw tętnił życiem.

Mój ukochany las - wśród tych drzew a także na nich😀
spędziłam dzieciństwo. Chłopiec na zdjęciu to mój siostrzeniec,
który nigdy tu nie mieszkał.

A to w naszym lesie dzisiejsza autorka Tajemnic -
wówczas po prostu Madzia - z nieżyjącą już niestety mamą.
I z psem mojej siostry, Małą, 1994r.

Tamten leśny świat zakodował się we mnie na zawsze. Dla mnie las to dom, a wycięcie drzewa jest jak zabicie człowieka. Nie nadaję się na drwala. Było to preludium do górskich leśnych ostępów.

W podstawówce miałam pierwszy kontakt z górami. Do Karpacza pojechałam z rodzicami i siostrą na dwutygodniowe wczasy. Byłam też trzy razy na letnich koloniach, wówczas trzytygodniowych, w Szklarskiej Porębie, i raz na dwutygodniowym zimowisku. Tamten fantastyczny czas znalazł swoje odbicie w pierwszej części Snującej się mgły oraz w mojej czwartej książce pt. Klejnoty, jeszcze niegotowej do druku. Z uwagi jednak, iż nie były to Tatry, w niniejszych opowieściach się nie znajdą. Za wyjątkiem może jednej uwagi: gdybym mi wtedy ktoś powiedział, że góry zostaną szaleńczą miłością mojego życia, chyba umarłabym ze śmiechu. Nikt leczył mi wtedy astmy, a zatem z wielkim trudem po nich chodziłam.

Koniec ogólniaka i początek studiów przyniósł mi trzy pielgrzymki do Częstochowy. Łącznie zrobiłam wówczas pieszo tysiąc sto kilometrów i wydawało mi się, że żadne wędrówki nie będą mi straszne. Ot, naiwność człowieka z nizin, zwłaszcza znad morza. 

 I przyszedł wreszcie czas studiów. Skończyłam je jeszcze w PRL, a wtedy o maturzystach składających papiery na prawo(proszę pamiętać, iż wówczas można było złożyć podanie na studia tylko na jeden kierunek)mówiło się, że jak ktoś nie wie na jakie chce iść studia, to idzie na prawo...bo tam to dopiero się bawią! Takie o nas krążyły legendy, przy czym "bawią się" jest tu sporym eufemizmem.  Jak wyglądały takie imprezy najlepiej wiedzą ówcześni studenci ulokowani po akademikach tętniących życiem, że książki pisać. A prawo jest jednym z najtrudniejszych kierunków, i kiedy ci pozamiejscowi, a przede wszystkim gdzie, mieli się uczyć pozostaje zagadką, na którą jest tylko jedna odpowiedź: młodość. Ona wszystkiemu da radę. Tak więc, uczyliśmy się na potęgę, kiedy trzeba było; chodziliśmy na wykłady, bo profesorowie ówcześni mieli fotograficzną pamięć i potrafili na egzaminie kąśliwie przywitać kogoś: a pana to ja pierwszy raz widzę(przy czym na wykłady do tej pani docent chodził cały rok plus spadochroniarze a zatem około stu osiemdziesięciu osób)i tak zwana "pała na twarz", a poza tym pytali ze swoich wykładów. A w weekendy, pomimo, iż byliśmy studentami miejscowymi, imprezowaliśmy non stop. Mówię w liczbie mnogiej, bowiem pobraliśmy się z moim Jarkiem po drugim roku studiów jako jedni z pierwszych. Wszyscy czekali więc "na brzuch", bo inaczej wtedy młodzi ludzie się z reguły nie pobierali, a gdy na piątym roku nadal byliśmy tylko we dwoje, to mówili o nas, że nie możemy mieć dzieci. Śmiałam się z tego i wtedy, i dzisiaj. Imprezy nasze siłą rzeczy były w większości rodzinne, w sensie rodzeństwa i kuzynostwa, a nasi przyjaciele ze studiów chętnie brali w nich udział. Jeden zaś z kuzynów Jarka mieszkał(i do dziś mieszka) na wsi - co tam odchodziły za imprezy, to zmilczę. W każdym razie jego brat był wówczas młodym zakonnikiem jezuitą. I to on właśnie, Adaś, zaproponował nam w 1987 roku wspólny wyjazd w góry.

Tak zaczęła się nasza przygoda z Tatrami - potęga tej miłości odmieniła nasze życie na zawsze. 

I tu pragnę dodać jeszcze jedną uwagę. Kiedy w 1989r zmieniło się w Polsce wszystko, także w naszym życiu, bo urodził się nam syn, mówiłam, iż my studenci końca PRL byliśmy złotą ateńską młodzieżą. I było to prawdą. Bawiliśmy się na studiach tak, że jeszcze przez dobrych kilka lat po przemianie ustrojowej, siłą dobrego nawyku, tak imprezowaliśmy. A potem zaczęli przychodzić na aplikację studenci wykształceni po zmianie - to był zupełnie inny świat, który nie tylko nie umiał się bawić, czyli po prostu cieszyć się życiem, młodością, ale stał się nieżyczliwy dla samych siebie, zawistny. Nie dotyczy to oczywiście wszystkich, ale też za naszych czasów nie było ani jednej takiej osoby. A później doszło jeszcze popisywanie się: na wykłady w garniturach z laptopami. U nas w garniturach chodziło się wyłącznie na egzaminy, a wykłady i ćwiczenia były dla dziewczyn może rewią mody, lecz chłopacy(przepraszam Was dzisiejsi panowie z siwymi włosami)chodzili, jak nie przymierzając na biwak. Wszystko w ramach dobrej zabawy, bo młodość jest w życiu tylko raz i nigdy nie wróci. My wybawiliśmy się, wyszaleliśmy, kiedy więc przyszła proza życia: praca, dzieci - niczego nie żałowaliśmy. I to właśnie w tę zabawę, pragnienie czerpania z życia pełnymi garściami wpisała się nasza tatrzańska nieskończona podróż.

1987 - 1988
Opowieść o pierwszych wyjazdach, pierwszym zetknięciu z górami najwyższymi w Polsce, to podróż w przeszłość - tego świata już nie ma.
Do Zakopanego jeździliśmy z Gdańska kuszetką, a zatem rano witaliśmy się z Tatrami nieomal na peronie. W tamtych czasach nie istniało coś takiego jak wszechobecne dziś busy, trzeba było w dalsze rejony Podtatrza jeździć autobusami PKS. A to oznaczało, że czekaliśmy czasem i godzinę na dworcu PKS na dojazd do Kir, gdzie początkowo mieliśmy noclegi.

Pierwsze kroki skierowaliśmy do Doliny Kościeliskiej. I już u jej wrót, na początku długiej prostej, przepadłam na wieki. Odjęło mi mowę, bo tak mnie zatkało to, co na mnie tam spadło. Tak mają zapewne wszyscy ludzie nizin, lecz ci znad morza, którego nie ogarnia żaden las, domy, wioski ani miasta przeżywają szok. Podobnie, jak sądzę, mają ludzie gór, gdy pierwszy raz widzą morze😄 I tak właśnie łączą nas żywioły.
A złapały mnie wówczas dwa odległe, jak mi się wówczas wydawało, ramiona wzgórz zamykające horyzont i zachodzące na siebie, jakby droga tam była już zamknięta. Każdy krok dalej odmieniał moje życie, chłonęłam te cuda jak studnia bez dnia. I tak to trzyma do dzisiaj. Czasami żałuję jednak, że tamto pierwsze zauroczenie zachłyśnięcie dziś już wyblakło - Kościeliska stała się dla mnie domem latem i zimą, bo znam każdy jej zakręt na pamięć. Co w niczym nie przeszkadza miłości do niej. A może to po prostu młodość jest taka, że daje się łatwo otumanić😄
Nie są to co prawda lata przed końcem poprzedniego tysiąclecia😄ale też zdjęć 
ze schodzonej pewnie z setkę razy Kościelskiej😉 nie mam zbyt wiele, a to akurat
jest w słońcu o bardzo wczesnej godzinie, 2011r.
I z tej samej wycieczki - w moim ukochanym miejscu.
      Pierwsze wyższe podejście to była trasa na Giewont przez Grzybowiec. I pamiętam ten dygot serca, gdy ukazały się przepaście - ludzie nizin łatwo mogą tu złapać lęk wysokości i nie ma się czemu dziwić.
To na tym podejściu, z Grzybowca na Giewont, złapałam pierwsze
w życiu i ostatnie dygotanie nóg nad przepaścią - człowiek z płaskiej
nadmorskiej ziemi pierwszy raz wdrapał się tak wysoko😄

I tu niezwykle ważna informacja, która w 1987r postawiła mnie w osłupieniu, dziś zapewne znana większości turystów. Kolory szlaków nie oznaczają stopnia trudności! Na samym początku wszystkie oznaczenia szlaków były czarne, potem dodano kolory, by się nie myliło. Uleganie zatem teorii, iż niebieski szlak jest najłatwiejszy może nas zaprowadzić w Wysokie Tatry, gdzie turysta "świeżyna" zwyczajnie polegnie. Jedynym wyznacznikiem stopnia trudności jest kwestia podziału Tatr na Zachodnie i Wysokie. Zwyczajowo przyjmuje się, że Zachodnie są łatwiejsze, lecz są też wielogodzinne, a zatem, trzeba mieć zapas sił na wejście i zejście. Tatry Wysokie to już góry dla ambitnych. Ten podział nie odnosi się do Rohaczy, które z racji swego położenia sprawiać mogą wrażenie łatwych, bo leżą na zachodzie. A tymczasem Rohacze są dla zaawansowanych!

A jak wyglądało wówczas Zakopane? Budy z pamiątkami stały, konie z dorożkami również, lecz nie było tylu restauracji, a sklepy w zasadzie tylko sportowe i zwykłe SAMy spożywcze. Funkcjonował jednak wówczas(i jeszcze kolejne trzydzieści lat) Bar Mleczny w jednej z przecznic. Ileż razy tam jadaliśmy, opychaliśmy się na potęgę, nie zliczę. Dziś jest na jego miejscu jakaś wegetariańska restauracyjka: ani to dobre, ani się tym najeść, byłam tylko raz z Natalią i wyszłam głodna. A bar mleczny dla studentów to była podstawa, kieszeń studencka z reguły jest pustawa. I jeszcze coś, o czym wtedy mówiła nasza przyjaciółka (z takiej trójcy przyjaciółek studentek)niestety już nieżyjąca: student nie doje, ale książkę kupi. Chodziło o podręczniki akademickie, lecz ta prawda dotyczyła wszystkich książek. Na Górnych Krupówkach do dziś znajduje się księgarnia, która wówczas i jeszcze przez dziesięciolecia doskonale spełniała swoją funkcję. Najlepsze pozycje literackie były tam wtedy dostępne i wcale niedrogie, a ja z każdego wyjazdu przywoziłam z reguły po dwie książki. Dziś czytelnictwo upada, co widać po asortymencie tej księgarni: literatury pięknej, fantastyki najwyższego lotu już tam się nie uświadczy. Na Dolnych Krupówkach przez lata istniała jeszcze jedna księgarnia - czego nie można było dostać w górnej było w dolnej i odwrotnie. Syndrom obecnych czasów - książek się nie czyta, ten proces dotyczy tylko nielicznych, a oni zawsze sobie jakoś poradzą. O Poraju, Mekkce artystów i bohemy artystycznej pisałam pod tytułem: Poeci i pisarze dla Tatr.
A ja i tak z rozrzewnieniem wspominam tamte czasy: tu na Krupówkach 
w 1992 roku - ówczesna Madzia wciąż nosiła jeszcze długie włosy😊.
A jak wyglądały Tatry? Tak samo, tyle, że nie były tak zadeptane. Dziś mam wrażenie, że najliczniej wędrowali po szlakach studenci. A na pewno najłatwiej było nas rozpoznać we wrześniu, kiedy dzieci wracały do szkół - my  wciąż jeszcze mogliśmy wędrować po szlakach, o ile nie było konieczności zaliczania sesji poprawkowej.
Ta zmiana jest jednak, moim zdaniem, dobra.  Tatry są dla wszystkich: młodych starych, słabszych i silniejszych, niezależnie od tego co kto robi w życiu, każdy może je pokochać. Konsekwencją tej zmiany jest niestety zatłoczenie gór, bardzo mało można znaleźć obecnie miejsc ustronnych, sam na sam z przyrodą, i nauczyć się tym samym dla niej szacunku. Dobrze jest zatem wychodzić na trasę skoro świt😄 Tego nauczyliśmy się od samego początku, od Adasia. A także tego, iż należy policzyć wcześniej czas przejścia szlakiem i zabrać adekwatną ilość jedzenia i picia. Nie mieliśmy wtedy porządnej mapy z oznaczeniem godzinowym, bo takich nie było. Zamiast nich kupiliśmy zestaw pocztówek z wycinkami tras, które można było ułożyć obok siebie w rodzaj mapy składanki. I na Suche Czuby przez Kopę Kondracką z Małej Łąki źle policzyliśmy czas - "zjadło" nam w tej wyliczance dwie godziny, co oznaczało, że zabrakło nam jedzenia, ale nie piwa😂Od tamtej wyprawy nie wypiłam nigdy więcej całej butelki piwa, bo na pusty żołądek efekt był taki, że ledwo dowlokłam się do stacji na Kasprowym a zjazd kolejką na każdym słupie góra dół góra dół omal nie wyrwał mi żołądka. Człowiek ma jednak to do siebie, że na błędach się uczy. Od tego pamiętnej pomyłki liczyłam już czas przejścia profesjonalnie, zabierając  ze sobą tyle bułek na trasę, że z zapasem wracałam.
Pierwsze spotkanie z Morskim Okiem - 1987r.
I gdzie mi się ten piękny student zapodział?😉😎
Pewnie w tym samym miejscu, gdzie tamta dziewczyna😅
- już wtedy żona z dwuletnim stażem.
           Przechowuję w pamięci kilka niesamowitych przygód z tamtego okresu, oprócz wspomnianej wpadki z piwem. Otóż z jakiejś trasy, musiała być bardzo daleka albo wyszliśmy na nią zbyt późno, dotarliśmy z Morskiego Oka do Włosienicy około godziny dwudziestej pierwszej. W lipcu o tej porze w górach robi się już szarawo, a my we dwójkę(młodzi ludzie, ale też nie o takiej kondycji by z tego miejsca "dylać" do Zakopanego na piechotę o tej godzinie) z trwogą wpatrywaliśmy się w tablicę z rozkładem jazdy. Ktoś z młodych w tym miejscu pewnie się roześmieje. Ano, śmiejcie się do woli, to zdrowia dodaje😃W tamtych bowiem tak odległych czasach, że zaczynam się zastanawiać, czy naprawdę to przeżyłam, do Włosienicy dojeżdżały autobusy PKS! A gdzież ona się znajduje, zapyta ktoś może?
Włosienica i MSW, 2015r.
A o właśnie w tym miejscu, do którego dzisiaj dojeżdżają wozy z końmi(czym to jednak jest dla nich, i kto z tych usług korzysta, opiszę poniżej, bo jest to godne uwagi). I teraz proszę sobie wyobrazić: godzina dwudziesta pierwsza, dość już ciemno a na Włosienicy pusto, żywego ducha! (Co dobitnie świadczy o tym, jak mało ludzi wówczas chodziło po Tatrach).  Biegniemy niemal do przystanku. Według rozkładu autobus miał przyjechać jakoś około dwudziestej pierwszej trzydzieści. Czekamy zatem a ja w panice: a co będzie, jak nie przyjedzie? Mój mąż jest jednak ulany z żelaza odporności na takie atrakcje: oczywiście, że przyjedzie - odpowiada. I czeka na luzie a ja w nerwach - perspektywa pieszej wędrówki w ogóle nie wchodziła dla mnie w rachubę. Autobus oczywiście przyjechał😅

A pewnego razu jechaliśmy do Morskiego Oka wesołym autobusem. Siedzieliśmy niemal zaraz za kierowcą(teraz myślę sobie, czy to nie była ta sama wycieczka, bo kojarzy mi się, że było już późno). Kierowca śpiewa w najlepsze, górale z tyłu podchwytują przyśpiewkę. Jest fajnie, folklor żywy, gorzej, że na ostrych serpentynach przy zjeździe kierowca śpiewa coraz głośniej i nagle bez żadnego ostrzeżenia puszcza kierownicę, wyciąga jakąś szmatę i zaczyna przecierać szyby a autobus jedzie!!!A zakrętów wszędzie pełna moc! Cała krew spłynęła mi do pięt, ale powiem Wam, moi drodzy, że nawet nie miałam siły się zdenerwować, ponieważ autobus był pełen ludzi i nikt nie krzyczał z przerażenia na ten widok😱 A zatem i ja wahałam się pomiędzy ostatecznym żegnaniem się z życiem a "oszczypkiem" nadziei, że jednak wyjdziemy z tego cało. Mam wrażenie, że tego rodzaju ekstrema owego kierowcy - jak nic dobrze pod gazem, ale nie na tyle, by cokolwiek mogło zagrozić pasażerom - były na jego porządku dziennym. Bo nic się nie stało. Wspominam to dziś jako rzecz absolutnie niewiarygodną, bo nigdy więcej mi się nie przytrafiła, ale wierzcie mi, ma to swoją moc.

A teraz obiecana historia z końmi. Wozy zabierają czternaście osób, a one są tylko dwa. Ciągną ten ciężar w górę przez może półtorej godziny i wracają. Obracają tak do Włosienicy i z powrotem w ciągu dnia cztery razy. Po dwóch latach z pięknych koni pozostają wraki i co się z nimi wtedy dzieje, proszę sobie wyobrazić. Czuję zatem pełen szacunek dla ludzi z dziećmi, osób starszych, którzy w pocie czoła wspinają się do osławionego Morskiego Oka, by oszczędzić te biedne zwierzęta. Nawet, jeśli piechurzy będą tam pół godziny później, cóż to jest w sytuacji, gdy konie kończą jak...Tu niech każdy sobie dopisze, co trzeba. Z wielką przyjemnością przytoczę zatem zdarzenie z córką moich przyjaciół Amelią, wówczas jedenastoletnią. Przeszła przez Roztokę, Pięć Stawów i na Świstówkę, zeszła do Włosienicy. Była bardzo dzielna, lecz już zmęczona, więc rodzice zaproponowali jej zjazd końmi. A ona odmówiła, bo nie chciała męczyć "konisi". I "drałowała", aż na parking, po czym padła w samochodzie i zasnęła. Brawo, Amelko, jesteś wspaniałą dziewczyną!
Amelka z rodzicami na promocji Snującej się mgły, 4.01.2020r
I jeszcze jedna historyjka. Kiedy w 2015 roku szliśmy z samego rana na Wrota Chałubińskiego, biegliśmy niemal skrótami. I na przedostatnim chyba zrównałam się z czteroletnim na oko chłopcem, który szedł z matką. Nie szedł, poprawiam się, tylko biegł przed nią i wołał: mamo, chodź prędzej, to wyminiemy konie, chodź szybciej! Dochodziliśmy już właśnie do asfaltu, po którym w męce konie ciągnęły, brzydko mówiąc słusznej postury leniwych młodzieńców, rozpartych jak jaśnie państwo szlachta na siedziskach wozu. A dzieciak czteroletni ich wyprzedził. I dla ciebie wielki szacunek chłopczyku.
Ja rozumiem, że ludzie starsi, schorowani nie dotrą do Morskiego Oka, jeśli czymś nie podjadą(a autobusy PKS już tam nie kursują i słusznie). Korzystają zatem z tej podwózki, ale młodzi, tak zwane "zdrowe konie", że im się nie chce trochę poruszać, to jest zgroza. I nie chodzi wcale o tuszę. Pisałam już, że każdego roku na trasach spotykam osoby o naprawdę sporej tuszy i radzą sobie, i jeszcze uśmiechają się do ludzi wokół. Idą wolniej, niż inni, to prawda, ale też ja nie jestem wcale żadnym wyczynowcem, więc doskonale ich rozumiem. Ponawiam zatem apel do wszystkich: oszczędzajmy konie, może to nie są ludzie, ale przecież istoty żywe. I znam wielu, którzy je kochają.

        Jednym z pierwszych moich zauroczeń na wieczność😄była trasa z Kasprowego Wierchu na Suche Czuby, Czerwone Wierchy i zejście Doliną Tomanową do Kościeliskiej. Wtedy sprawa była niezwykle prosta - o cudowne czasy, gdy pół Polski siedziało w domach, ani myśląc o jakichś Tatrach😉Wystarczyło zjawić się o godzinie siódmej rano przy kasie biletowej na PKL, po czym prawie pustą pierwszą kolejką o siódmej dwadzieścia, łącznie z pracownikami górnej stacji, wjeżdżało się na Kasprowy. I stamtąd w ciszy i samotności rozpoczęliśmy wędrówkę, a pogoda była piękna.
O ósmej rano na rozejściu szlaków z Kasprowego byliśmy sami, 1992r.
Przed nami długa droga - Czerwone Wierchy o poranku bywają jasnoskaliste.
Bezludne Suche Czuby

Przejście szczytami i dotarcie na Halę Ornak przez Dolinę Tomanową zajęło nam siedem godzin, zmęczenie poczuliśmy dopiero, gdy należało jeszcze podreptać w dół Kościeliską. Tamte schroniskowe czasy też były inne, nikt nie wymagał cudów w rodzaju ciepłej wody i toalet - "na narciarza" to jeszcze całkiem niedawno sprawy załatwiało się w Murowańcu. 

Przechowuję też w pamięci trasę z Kasprowego przez Beskid we mgłach i pierwsze moje zetknięcie ze Świnicą. Była to połowa czerwca, obroniliśmy się jedenastego i następnego dnia wsiedliśmy w pociąg - i w Tatry. Wjechaliśmy na Kasprowy z samego rana i ruszyliśmy pod Świnicę, przez te dwa lata pierwszych wyjazdów zawsze witała nas tajemnicami mgieł. A to oznacza, że było dość zimno. 
I tu taka uwaga: stary pozimowy śnieg lubi sobie leżeć w wyższych partiach gór nawet w czerwcu, a z kolei pierwszy, jako zapowiedź kolejnej zimy, chętnie pada nawet na początku września. I tak właśnie zaskoczył nas, gdy schodziliśmy z Przełęczy pod Świnicą. Kamienna ścieżka wzdłuż granitowej skały pokryta była zbrylonym dość śniegiem, a my niczego się nie spodziewaliśmy. Jarek szedł przede mną i nagle w ułamku sekundy zapadł się w tym śniegu jedną nogą nogą aż po pachwinę! Musiała tam być niezła dziura, która przykryta śniegiem stała się pułapką. Dobrze, że była wystarczająco długa, bo wpadł w nią z takim impetem, że gdyby była krótsza, mógłby złamać nogę. Wiele razy potem wędrowaliśmy nawet w lipcu po zaśnieżonych szlakach, stąd wiem, że takie "zaskoki" na trasie mogą się zdarzyć. Jak również lodowate łańcuchy - także latem, które nie dość, że tak zimne, iż człowieka z trudem się ich łapie, to jeszcze z tej wilgoci są śliskie. 
Tak wspinałam się po raz pierwszy w życiu na Świnicę - mając za sobą poranny luksus wjazdu pierwszą kolejką na Kasprowy. Śliskie, lodowate, pokryte rdzą łańcuchy tylko właśnie ową rdzą mnie "uraziły". W tamtych czasach wejście i zejście na Świnicę od strony Kasprowego to była dla młodego człowieka bułka z masłem. Spotkaliśmy, gdzieś w połowie podejścia,  na występie skalnym biegających w kółko dwoje dzieci. Adaś był wówczas z nami i zapytał zdenerwowany: gdzie są wasi rodzice? A dzieci na to: a tam gdzieś idą. Oznacza to, że podejście od Kasprowego na tę górę wówczas nie było żadnym problemem. Kilka lat później szlak się oberwał w wielu zapewne miejscach i zamieniono podejście na Świnicę, zwłaszcza od strony Zawratu, na Orlą Perć. 

Rok 1989 i następny to dla nas dar pojawienia się na świecie naszego pierwszego syna, niejeden blog można by założyć, by podzielić się tym ogromem miłości, który wówczas spada na człowieka. Po dwóch latach zatęskniliśmy jednak z taką siłą za Tatrami, że zostawiliśmy milusińskiego pod opieką babci i cioci, i znów wsiedliśmy do pociągu z napisem Zakopane. Dwa wyjazdy dzielące nas od kolejnej przerwy, z uwagi na przeprowadzkę i zwykły brak funduszy, to była zmiana miejsca noclegu. Adaś namówił nas na dom znajomych w Witowie, gdzie spędzali też obozy ministranci. Tam dopiero zaczęła się nasza przyjaźń z mieszkańcami gór z dziada pradziada. A że była to wówczas jeszcze klasyczna wieś, to o prysznicu zapomnieć - wannę w drodze wyjątku gospodarze udostępniali tylko mnie i dzieciom, które zabraliśmy ze sobą po raz pierwszy w 1995 roku, o czym później. I rzecz jasna, sławojka za podwórzem, przytulona do stodoły. To były przeżycia, zimna rosa o poranku, a człowiek ledwo ze snu obudzony wędruje do wygódki😄A pomimo tego wspominam te czasy z rozrzewnieniem. W misce na podwórku zostawiałam na cały dzień na słońcu wodę, by się zagrzała do prania skarpet po powrocie ze szlaku. Ganiające koty i psia buda, zbudowana na kształt charakterystycznych domów góralskich, wszędobylskie gołębie. Gospodarz co dwa dni kosił trawę na tym podwórku, tak rosła. A gdy przyszła potworna zlewa, to zalało mu piwnicę - wracamy z jakiejś wycieczki, a on wypompowuje wodę. Nie było wtedy jeszcze czegoś takiego jak grill - kiełbaski piekło się po prostu nad ogniskiem. A któregoś razu przyszła znajoma naszej gospodyni i przyniosła miód do sprzedania. Wierzcie mi lub nie, ale gdy otworzyłam ten słoik miodu górskiego, wypadły stamtąd takie zapachy łąk, że nigdy w życiu już takiego w górach nie kupiłam. A kupuję co roku, odkąd jeździmy w Tatry samochodem. Tamten zapach będę pamiętać do końca życia, bo był pierwszy i ostatni, takich miodów już nie ma.
Nasz domek w Witowie przez dobrych kilka lat.
Za tym drzewkiem na pięterku był nasz pokój.
Przygotowania na ognisko już zrobione.
A gry karciane odchodziły na okrągło - tymczasem ciapek spod stolika podpowiada😂.
        
        Opowieść o moim pierwszym i jak na razie ostatnim wejściu na Świnicę(po wjeździe skoro świt kolejką na Kasprowy), zejściu do Zawratu a później do Pięciu Stawów i Palenicy Białczańskiej pozostawiam, jak na pisarkę przystało, artystycznej wizji tamtego przeżycia. Jest to samoistne opowiadanko pod tytułem "Odpowiedź na pytanie".
 
"Obejrzałam się za siebie. Gęste pasma ciemnych chmur jak żywe połykały kamienne stopnie pod sobą, nacierając na mnie zimnem. Skostniałam w bezruchu. Pionowej ściany nie było już widać. Zadrżałam, gdy wilgotne macki zawładnęły wokół powietrzem. Z dygotem nóg ruszyłam przed siebie wprost w objęcia chłodnych przestworzy, przegrodzonych zwalonymi potęgą dawnych siły natury czarnymi cielskami granitów. Chłonęłam rześkość dnia, rozrzedzonego tlenu, jakby to morska bryza skądś doleciała. Uśmiechałam się, pędząc w dół, bez echa obijałam głazy dobrze podbitymi traperami. Chmury goniły mnie, wciąż coś szepcząc do siebie.                                                          
Otulona górską ciszą, nigdzie na świecie takiej nie ma, dotarłam do świata jezior ukrytych przede mną perfidnie pod burą kołdrą skroplonej niemal wody przybyłej z nieba. Wiedziałam, że tam są i mknęłam jak na skrzydłach, licząc, że nielitościwe chmurzyska się rozejdą. W tej dolinie byłam pierwszy raz, nie powinny mi poskąpić widoków, zasłużyłam sobie. Zawalisko kamieni wypłaszczało się coraz bardziej, stromizna została za mną, przyspieszyłam. W uszach tętnem krwi dudnił huk górskiej ciszy.  
Rozgrzałam się szybkim marszem, nadzieja ujrzenia położonych niżej stawów nakręcała baterie. Jeszcze chwila i zrównam się z mężem, który nikł gdzieś przede mną w chłodnych tumanach. Na kamiennych występach, strzaskanych jak ciosami przedwiecznych wielkoludów wichrowisk skalnych, asekurował mnie czujnie przy każdym kroku w górę. Po śliskich i pokrytych rdzą łańcuchach poradziłam sobie sama, dumna ze swego niewielkiego doświadczenia. Na szczycie porobiliśmy zdjęcia tylko sobie, zimno wystraszyło wszystkich innych wędrowców. Zdumiał nas bardzo gruby żelazny pręt wbity między kamieniskami. „To chyba, żeby pioruny ściągać” – powiedział mój mąż. Zaśmiałam się, sądząc, że to żart. Góra ta stała jednak jak samotna wyspa w oceanie otaczającego ją powietrza, wszystkie inne wierzchołki nie sięgały jej nawet do połowy, taki widok ujrzałam uwieczniony na pocztówce. Może zatem rozsądnie było wbić taki piorunochron. Dla pozostałych wierchów, aby tylko ta góra łapała na siebie gromy z niebios.
Kamienna szeroka ścieżka doprowadziła mnie do obniżenia, schodziłam wśród wyrosłej jakby znikąd oblepionej wodnymi kroplami niczym girlandami kosówki. Zrobiło się cieplej, więc i mgły zgęstniały. Skarlale sosny napierały na mnie już z obu stron, zwężając szlak do szerokości buta. I nagle, bez żadnego ostrzeżenia, usłyszałam cichy chlupot.            
Ominęłam kępę kosodrzewiny i ujrzałam drobne fale dopływające do przerwy w rozrośniętych krzakach, zupełnie jakby ktoś jeden z nich wyrwał, by zrobić dostęp do wody. Staw. Szłam jego brzegiem, nawet nie wiedząc o tym. Nad lekko pomarszczoną taflą unosiły się skłębione mgielne opary. Martwa cisza tego miejsca sprawiła, że zamarłam. Jak to było możliwe, skoro serce waliło mi jak oszalałe, nie wiedziałam. Poruszające się jak żywe istoty, po niemal gładkim zwierciadle stawu, kłęby mgieł obudziły w mojej głowie tylko jedną myśl, jeden obraz. „Brakuje tu tylko łodzi Wikingów”.
Trzęsłam się niemal ze strachu, co zrobię, gdy wyłonią się z ołowianych chmur, gdy zakrzywiony dziób drakkara skieruje się wprost na mnie. A dumny wojownik zakuty w stal, z hełmem na rudych kręconych włosach i wsparty na mieczu wypatrywać będzie przystani. Przestałam oddychać. Magia tej chwili tak mnie obezwładniła, że gdyby ta łódź rzeczywiście wyłoniła się z mgieł, wcale bym się nie zdziwiła.
A nic się nie stało. Pasma chmur jak wata cukrowa wiły się po powierzchni stawu, nie zwracając uwagi na człowieka stojącego przy brzegu. Cisza nadal trwała, już oswojona. Nikt nie przybył.
Z wielkim żalem obróciłam się od tego widoku, który zrósł się z moim  sercem na zawsze. Szpon nostalgii, jak włócznia Wikinga, wbity tam trzyma się mocno. Po latach dopiero zrozumiałam, dlaczego przy Wielkim Stawie Polskim w Dolinie Piątki naszło mnie takie, zgoła niegórskie, skojarzenie. Mieszkam nad morzem, urodziłam się w Gdyni. Z wielu miejsc w Tatrach: z Koprowego, Świstówki a nawet w Karkonoszach, gdy zjeżdżaliśmy wyciągiem krzesełkowym ze Szrenicy, w oddali w jasnych zamgleniach horyzontu widziałam port w Gdyni, kołyszące się maszty i niemal słyszałam echo syren okrętowych. Wszyscy śmialiśmy się z tego, że wdrapaliśmy się tak wysoko, iż wzrok dociera do wybrzeża.             
Człowiek przechowuje w pamięci setki obrazów z przeszłości. Niektóre zapomniane budzą się, gdy zabrzmi znajoma melodia, dojdzie nas czyjś głos dawno niesłyszany lub zachodzące słońce rozpali na firance ognie, jak za tamtych dni. Inne żyją z nami, czyniąc nas tym, kim jesteśmy. Pamięć stanowi o wszystkim. Obraca nas twarzą do czasów odległych, zamierzchłych dla obecnych młodych pokoleń. Pamięć też nakazuje nam patrzeć w przyszłość. I pytać: czy odnajdziecie swoich Wikingów?". 
Z samego rana spotkaliśmy, po zejściu z Beskidu, stado oburzonych najściem
intruzów kozic. Nigdy więcej nie spotkałam się z ich gromadką z tak bliska, 1991r.


A to ściana po zejściu ze Świnicy i Zawratu.
I Wielki Staw Polski, na którym zabrakło łodzi Wikingów.

Po tej przydługiej historyjce czas na... jeszcze dłuższą, za to mrożącą krew w żyłach😅
Za którymś wyjazdem w tamtych czasach zanocowaliśmy z przyjacielem Jarka, Mirkiem, w schronisku w Dolinie Chochołowskiej. Przyznam, iż był to nasz pierwszy i ostatni nocleg w takim miejscu. Jest to bardzo duże schronisko, u schyłku PRL posiadające ciepłą wodę - chyba jako jedyne wówczas. Stąd też wielu było  takich, którzy organizowali tam sobie tygodniowe czy nawet dłuższe wczasy z dziećmi. Wygodne pokoje, łazienki co prawda wspólne, ale z ciepłą wodą, a co najważniejsze wyżywienie nie za drogie, za to bardzo urozmaicone i smaczne. Wystarczyło zatem wspiąć się do schroniska - i tu następował najmniej ciekawy element takich wczasów, trzeba było bowiem przytaszczyć na plecach całą odzież dla siebie i dzieci, i wszystkie inne niezbędne rzeczy. A potem laba. Pamiętam uśmiechniętych takich właśnie wczasowiczów na śniadaniu: oni mieli je wykupione, a my biedni studenci... Powyższe określenie, iż stołowanie się w schronisku nie było drogie, oznacza wyłącznie ludzi pracujących, na ich kieszeń nie wypadało to dramatycznie. Studenciaki przydźwigały zaś z dołu konserwy, chleb, cukier, herbatę - wystarczająco, by nie paść z głodu przez trzy dni. My z Jarkiem, jako małżeństwo, zajęliśmy pokój dwuosobowy z umywalką, co było niezmiernie istotne, nie zamierzałam bowiem korzystać ze wspólnej łazienki - gdzie jak się okazało, funkcjonował "grafik" i Mirek załapał się na mycie około w pół do drugiej w nocy. Do dzisiaj nie zmienił się tylko system rezerwacji takich noclegów. Mieliśmy szczęście, bo kiedy z Krupówek zadzwoniliśmy z budki telefonicznej - i tu dopiero jest głęboka historia, wówczas można było dzwonić tylko z poczty albo z budek ulicznych - okazało się, że ktoś zrezygnował z wcześniejszej rezerwacji. I my "wskoczyliśmy" na to miejsce. Tak jak i dzisiaj, tak i wówczas zamówić miejsce w schronisku należało z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem. I byłoby wszystko w porządku, gdyby nie ryzyko, iż na te kilka dni popsuje się akurat pogoda.
I tak następnego dnia, skoro świt niemalże, przy towarzyszących nam zastępach ciemnych chmur, wyjrzeliśmy z okna. Fakt, takie nocowanie w schronisku ma swoją moc, pamiętam tę scenę do dzisiaj.
Ciekawostka wszechczasów😂
Już wtedy wiedziałam, że będzie to fantastyczna pamiątka.
Poranny widok z okna - ależ bym się przeniosła w czasie...
Wyruszyliśmy w tym chłodzie na Starorobociański Wierch, nie pamiętam którym szlakiem. Wiem tylko, że było bardzo zimno, chmury oblepiały nas swym zimniskiem a ja, astmatyczka o tym nie wiedząca, szłam na końcu.
Wspinaczka.
Dziś mam wrażenie, że cofnęliśmy się ze schroniska, by wejść na Przełęcz Iwaniacką
a potem Ornakiem podchodziliśmy w kierunku Starorobociańskiego.

Chłopaki dzielnie przecierały mi szlak, ale kiedy byliśmy już wysoko, samotni tylko w trójkę, na jakiejś wąskiej kamiennej ścieżynie przeżyłam coś, co mi się nigdy już nie przytrafiło i dobrze. Otóż, ze zmęczenia i znużenia może trasą bez widoków, a kamienie a jakże nie kończyły się, nagle zdawało mi się, że słyszę za plecami jakieś dźwięki inne, niż zwykła górska cisza, która czasem nieźle huczy. Coś jak głuche pomruki. Początkowo sądziłam, że ktoś idzie za mną i nawet ucieszyłam się, że będziemy mieli towarzystwo, nikt jednak nie zbliżał się. A kiedy dźwięki zrobiły się "mocniejsze" i zaczęły się przybliżać, pomyślałam sobie: niedźwiedź! A ja idę na końcu, więc zje mnie pierwszą😅Wiedziałam, że człowiek może ulec autosugestii, a w tle głowy miałam świadomość, iż nie jest możliwe, żeby niedźwiedź szedł za mną, bo one nie polują na ludzi, nie zawołałam więc Jarka. Dobrą chwilę jednak trwało, kiedy z sercem "zajechanym" aż do gardła szłam, by stwierdzić, iż te pogłosy rozchodzą się i nikną.
Atrakcje na tej na trasie dopiero się wówczas zaczynały😄Kiedy wdrapaliśmy się już powyżej Siwej Przełęczy zaczął wiać silny wiatr a ciemne chmury goniły wokół nas jak żywe istoty. Pamiętam taką scenę, że trzeba było przejść po jakiejś wąskiej półce skalnej, a z dołu - nie wiem jak to możliwe - rozjaśniało ją słoneczne światło. Zawahałam się, bo ta półeczka wydawała mi się bardzo wąska a w dole, chyba oczami wyobraźni, widziałam z dwóch stron przepaście. Mirek, który szedł wówczas za mną, popchnął mnie lekko, żebym wreszcie się ruszyła i przeszła...te może dwa kroki. Cóż to robi nieznajomość trasy i brak widoczności w chmurzyskach. Nie sądzę, żeby na takim "wielorybie" jakim jest Starorobociański były jakieś przejścia rodem z Rohaczy czy Orlej Perci. Kiedy zaś zbliżaliśmy się już do szczytu, zerwał się tak potworny wiatr, że nie mogliśmy wprost oddychać, spychał nas ze szlaku i ledwo dawaliśmy radę iść pod górę. Jarek trzymał mnie wtedy mocno za rękę i nagle ten wicher zerwał mu czapkę z daszkiem z głowy. Nie miałam nawet sił krzyknąć, by dał sobie z nią spokój, gdy on puścił mnie i pognał za nią. Zamarłam, bo czapka uciekała przed nim jak szalona, on biegł pośród chmur mknących z wiatrem tuż nad kamieniami, i nie wiedzieliśmy, czy gdzieś nie zaczyna się przepaść. Złapał ją w końcu i dotarliśmy na szczyt, bez Mirka, który zniknął gdzieś przed nami. Wicher był tak straszny, że nie do opisania, więc szybko zaczęliśmy schodzić, gdy nagle Mirek zawołał nas z jakiejś niszy skalnej. Schował się pod granitowym nawisem, bo tam nie wiało! Siedliśmy więc sobie wreszcie spokojnie - i tu uwaga: ja wówczas na każdą trasę w góry zabierałam termos z gorącym kakao. To było po prostu zbawienie, w tym wichrze wypić coś ciepłego. I tak sobie siedzimy, zastanawiając się, czy tam w dole też tak wieje, gdy nagle... i tu już zaczyna się prawdziwy horror. Przed nami tkwiła akurat jakaś cisza bezwietrzna, chmurzyska stały  nieruchomo. I w tej pełnej napięcia chwili zaczyna się coś z dołu przed nami wyłaniać, niemal czarne, jakieś obłe, bez głowy rąk nóg! Znowu zamarłam, aż mnie zatchnęło, bo to się robiło coraz większe i większe, a cisza taka, że horror murowany. A kiedy się już niemal całkiem wyłoniło, przemówiło ludzkim głosem: czy tam u góry też tak wieje? Niepojęcie świata😂To był turysta zawinięty od stóp do głów w sztormową pelerynę z kapturem, istny druid. Też musiał być zdziwiony, że trójka młodych ludzi wgapia się w niego jak zahipnotyzowana i z trudem wypowiada kilka słów, że i owszem wicher jest. 
Takie mam przygody ze Starorobociańskiego, na który, jak dotąd więcej nie weszłam. Schodziliśmy do schroniska bardzo długo, jakąś okrężna trasą, bo wyszło wreszcie słońce i zrobiło się pięknie, chcieliśmy więc zaliczyć po drodze jeszcze inne szczyty. Od tamtego czasu nigdy już jednak nie wybraliśmy się w wysokie góry przy takiej pogodzie, naprawdę bałam się, że stracimy tam życie od tego zimna. I nie było to niemożliwe. O tym, jakim strasznym wypadkom ulegają nieostrożni turyści, napisał książkę Michał Jagiełło. Jego "Wołanie w górach" winno być obowiązkową lekturą dla wszystkich, którzy wybierają się tam po raz pierwszy

        W 1995 roku pojechaliśmy w góry w piątkę. Nasza trzyosobowa rodzina, starsza siostrzenica mojego męża, Ula i...nietrudno się domyślić, że był jeszcze jeden lokator z nami, na razie niewidoczny. Z tych też powodów chodziłam po górach ostrożnie, ale i tak zaliczyłam wjazd na Kasprowy, Suche Czuby i zejście do Hali Kondratowej. Wybrałam się też z Ulą, gdy nasza grupa powiększona o Adasia i jego kolegę z zakonu poszła zdobywać Ornak z sześcioletnim Mateuszem - co oznaczało, że tata go wnosił a Adaś znosił - w górę Doliną Starorobociańską. Nie dotarłam na Siwą Przełęcz rozdzielającą Ornak od Starorobociańskiego, ponieważ to podejście jest tak sakramenckie długie i ciężkie, że więcej tamtędy nie wchodziłam, a schodzenie zanotowałam w pamięci podobnie - nigdy więcej!
Wyszłam z nużącego lasu w Dolinie
Starorobociańskiej, 1995r.
I tak przemknął nam rok 1996r - powiększony o kolejnego syna, Pawła. Rodzina się dopełniła i kwitła, co mogło oznaczać tylko jedno. Rok później rozpoczęła się nasza niekończąca się podróż w Tatry z dziećmi. Z początku zabieraliśmy Pawła w noszaku: do Kościeliskiej, ale też na Słowację. Pierwszy raz właśnie w 1997r pojechaliśmy do Tatrzańskiej Łomnicy i wjechaliśmy na Skalniate Pleso. Pogoda była paskudna: zimno i mgły, ale my dumni puściliśmy półtorarocznego Pawła, by sobie pospacerował wokół budynku stacji - najmniejszy turysta na szlaku😀Tamten rok był pod względem pogodowym najgorszy ze wszystkich do 2002 roku - lało dwa tygodnie non stop, zimnica totalna. Dobrze, że mieliśmy wówczas noclegi w innym miejscu Witowa: z normalną łazienką, kuchnią i życzliwymi gospodarzami, którzy mieli dwóch synów, w tym młodszego w wieku naszego Pawła, a zatem bawili się razem i daliśmy radę przetrwać to uwięzienie w domu. Przyjechała też do nas moja siostra z chłopakiem - a od lat mężem - i udało się nam razem, mimo niesprzyjającej pogody, dotrzeć nad Czarny Staw Gąsienicowy.




W drodze nad Czarny Staw Gąsienicowy: siostry we wzmocnionym składzie.
To w czasie tej wycieczki spotkaliśmy osławionego liska - nigdy więcej nie widziałam
lisa w Tatrach. A ten stał nieruchomo, nie bał się ludzi, za to my wszyscy baliśmy się
podejść do niego - dzikie zwierzę, które nie boi ludzi może być wściekłe.
A kilka dni temu siostra przypomniała mi taką swoją przygodę z tamtego pobytu: z jakiegoś szlaku wracali bardzo późną porą do Witowa taksówką i taksówkarz w poprzedniej miejscowości - wychodzi na to, że w Kirach - zatrzymał się i powiedział, że dalej nie jedzie. Musieli wysiąść i drałować do Witowa pieszo, to były czasy😱
Przez kolejne trzy lata nocowaliśmy w tym samym miejscu wspólnie z dużą grupą naszych przyjaciół, gdzie było też dwoje kolejnych dzieci w wieku naszych. Wypuszczone zatem na ogródek towarzystwo dorosłych i czwórki dzieciaków bawiło się doskonale - teren był zamknięty od ulicy, toteż dzieci nie potrzebowały szczególnego nadzoru, nie było zagrożenia, że któreś gdzieś nieopatrznie wybiegnie. A my chodziliśmy na trasy na zmianę: raz jedno zostawało z dziećmi, raz drugie. Było to idealne rozwiązanie, nikt nie był pokrzywdzony. 
        W 1998r powędrowałam z Mateuszem i niedużą grupą z Kasprowego - jeszcze wówczas wjazd kolejką nie był problemem - pod Świnicę i z przełęczy zeszliśmy do Zielonego Stawu, a potem wspięliśmy się na Karb i zeszliśmy do Stawu Gąsienicowego. Jak dla dziewięciolatka była to bardzo długa trasa, a i dla mnie również - nadal niezdiagnozowanej astmatyczki. 
        Rok później pierwszy razy w życiu wyruszyłam na Zawrat, pewna swych sił zabrałam też dziesięcioletniego Mateusza. Towarzyszyły mi trzy przyjaciółki, bez ich pomocy nie dałabym rady wspiąć się i zadbać na łańcuchach o syna, choć tak naprawdę Mateusz tę wyprawę zawdzięcza sobie.
Po prawej podejście na Zawrat od Hali Gąsienicowej - widoczny
na zdjęciu stawek to Zmarzły Staw. Po lewej widok z Zawratu - 1999r.
U góry - widok z Zawratu na Zadni Staw w Dolinie Pięciu Stawów Polskich.
Dolne zdjęcie to zejście z Zawratu z widokiem Szpiglasowy Wierch, Mięguszowieckie
Szczyty i zamglony Koprowy.
Schodzimy do Piątki
Wstrząs jaki przeżyłyśmy z dziesięcioletnim dzieckiem po zdobyciu Zawratu, sprawił, że tuż przed osiągnięciem Pięciu Stawów od nadmiaru wrażeń wyzwoliła się u nas tak zwana "głupawka XXL" - śmiałyśmy się głośno, śpiewałyśmy jakieś piosenki, że było nas z daleka słychać. Nikt, kto nie przeżył czegoś takiego, niech się jednak nie śmieje - tylko jeśli zazna się tego na własnej skórze i to z najmłodszym dzieckiem na szlaku, można to skomentować. 
        A w 2000 roku, już z moim mężem, Mateusz zdobył Świnicę przez Zawrat od strony Pięciu Stawów, co było nieprawdopodobnym wyczynem, ponieważ właśnie wtedy okazało się, że szlak naprawiono po oberwaniu i zamieniono na Orlą Perć, o czym nie wiedzieliśmy. Najdzielniejsze dziecko świata dało jednak radę, choć niekoniecznie polecam to innym. Mateusz był już zaprawiony w bojach: od szóstego roku życia chodził po górach, jako ośmiolatek wdrapał się Roztoką do Pięciu Stawów a stamtąd na Świstówkę i zszedł do Morskiego Oka, miał za sobą Zawrat po łańcuchach. 
A w 2001 roku razem ze mną powędrował z Kasprowego - wjazd kolejką poranny nadal bezproblemowy - pod Świnicę. Stamtąd zeszliśmy do Zielonego Stawu, przedarliśmy się przez rwący po ulewach strumień, weszliśmy na Karb i ruszyliśmy na Kościelec. Mateusz zdobył go, ja utknęłam na piętnaście minut przed szczytem. 
W drodze na Kościelec, 2001r
A tu ja po zejściu z Przełęczy pod Świnicą - u góry było tak zimno, że założyliśmy 
płaszcze przeciwdeszczowe, by się zagrzać.
Dziś zdaje mi się, że ta akurat góra jest nie dla mnie, w tym samym miejscu utknęłam bowiem jeszcze w 2009 roku. I tylko na karb mojej astmy, i tego, że byłam wówczas jeszcze przed Rohaczami mogę powiedzieć, że jej nie zdobyłam. Zobaczymy, co czas pokaże😆
I tak dotarłam do roku 2002, kiedy to ostatni raz nocowaliśmy w niewykończonym dużym budynku w Drodze na Wierch(podjazd od strony ulicy Nędzy Kubińca). Pierwszy raz w okropnej pogodzie byliśmy tam rok wcześniej w bardzo dużej gromadzie i choć pogoda nie dopisała, podobało nam się tam. W 2002 przeprowadziliśmy się na nowe mieszkanie w Słupsku(które obecnie opuszczamy na rzecz Gdańska), stąd wyjazd w Tatry był bardzo krótki. I znów pogoda była pod psem. W jeden jedyny dzień, kiedy od rana świeciło słońce zerwałam Mateusza i wyruszyliśmy na Granaty. To była fantastyczna wyprawa, dotychczas nie powtórzona. Od Czarnego Stawu Gąsienicowego skręciliśmy na Skrajny Granat i rozpoczęła się wspinaczka. Stromo, stromo i stromo, a na koniec pion total, tak mogę to określić. Na szczycie byliśmy jakby w cieniu, pewnie około czternastej. Widok stamtąd na Pięć Stawów i szczyty za nimi niezapomniany,  a na zęby pozostałych Granatów wstrząsający. Rok w rok, po przejściu Banikowu, obiecuję sobie całe Granaty, lecz stale coś wypada, z reguły pogoda - na taką trasę musi być murowana.
Jakie te wszystkie drzewa są małe, dziś to ogromne
choiny. Widok na Kościelec i Świnicę, 2002r.
Pierwszy i ostatni raz zrobiłam sobie zdjęcie 
z Murowańcem.
Jak również nigdy później nie widziałam takiego
Czarnego Stawu Gąsinicowego - magia.
I Czarny Staw Gąsienicowy w dole
A tu, zaiste, Madzia w Himalajach😉
I trzeba zejść z powrotem

I jeszcze na zakończenie tych wspomnień: nasz młodszy syn wędrówki górskie zaczął jako pięciolatek - zdobył wówczas Przełęcz Iwaniacką, na którą zawsze wchodzimy od łatwiejszej strony czyli przez Dolinę Chochołowską i schodzimy do Kościeliskiej. Od tamtej pory szturmował wraz z bratem coraz wyższe szczyty: siedmioletni wszedł na Kasprowy, rok później dotarł do Chaty Zbójnickiej na Słowacji, jako dziewięciolatek zdobył Świstówkę przez Pięć Stawów do Morskiego Oka a jako dziesięciolatek Chatę Teryho. Później wszedł na Baników; przez Priełom na Polski Grzebień; na Płaczliwy a w 2015 roku towarzyszył nam i Natalii w "alpejskiej wyprawie" z Brestowej przez Salatin, Skrzyniarki, Spaloną na Pacholę.
 
Stronę Odsłony tatrzańskie kończę na roku 2002, bowiem w 2003r mąż znalazł, przypadkowo zupełnie, w intrenecie noclegi na Rysulówce - naszej od tamtego czasu przystani w Tatrach, skąd żadna lina, nawet kotwiczna, nas nie wyciągnie. W Tajemnicach ma swoje miejsce pod tytułem, a jakże: Rysulówka.

I to nie jest koniec, nasza pasja tatrzańska na tym się nie kończy. Kolejne odsłony, to kolejne przygody nazwane już zdobytymi pasmami lub szczytami. 

Ostatnia uwaga: bardzo słaba jakość zdjęć, za wyjątkiem dwóch cyfrowych, bierze się z faktu, iż pochodzą od starych zdjęć kliszowych, robionych niekoniecznie profesjonalnym aparatem.

Zima w Tatrach

                    Kalejdoskop zmian. Zima w Tatrach 2024      Wytrwali obserwatorzy przyrody a także cykliczności plam słonecznych już da...