niedziela, 12 listopada 2023

Poszukiwania w Tatrach 2023

                                      Z wiatrem i słońcem                                                                                        

    Odnalazła się Królowa Tatr i zaszczyciła nas tygodniową obecnością podczas letniego pobytu w 2023 roku. Upoiliśmy się jej darem, z wiatrem i słońcem goniąc za tatrzańskim szczęściem. Powstały z tego malowidła, inaczej zdjęć tych nie da się nazwać, pełne magii. Ledwo zajaśniała swym blaskiem Królowa, popędziliśmy w miejsce, które dla nas owiane było złą sławą.

Na Halę Stoły wchodzi się dziś z takimi widokami. 
Dotarcie do tej polany po niemal godzinie ostrej wspinaczki oznacza, że Hala Stoły 
już blisko.
Motylowi również spodobały się fiolety ostów.
Rzut oka za siebie i dalej się wspinamy.
Kiedy pierwszy raz wyruszyliśmy na Halę Stoły, Królowa nie była dla nas łaskawa przez całe dwa tygodnie - zimno i deszcz poganiały się nawzajem, aż do znoju. Był to rok 2005, kiedy to właśnie na zakończenie okropnie deszczowego lata pod Tatrami zdecydowaliśmy się na choć jedną jakąś sensowną wycieczkę. Z Doliny Kościeliskiej szlak na Halę Stoły prowadził wówczas w gęstym lesie, dziś jest wysłoneczniony pustką po drzewach. 
Blisko już na Halę, kilka kroków, lecz warto choć na chwilę się tu zatrzymać...
Stromizna się nie kończy, na Hali nie ma ani jednego płaskiego miejsca za wyjątkiem ławek😂
Z widokiem na Przysłop Miętusi
I Giewont wystający znad pasma prowadzącego na Ciemniak
Z początku idziemy w tym słońcu, lecz godzina jest wczesna, około dziewiątej z minutami, więc nie jest gorąco. Po kilku zakrętach, gdy zaczyna się stromizna, wchodzimy w głęboki zbawczy cień krzaczorów, które wyrosły tu po drzewach zwalonych przez halny. Wyczuwamy przez skórę, że powyżej skwar nam dopiecze, więc tu się nawadniamy. I hajda na kolejne ostre zakręty - dobrze, że są, zawsze lepiej się wspina zakosami. Zupełnie nie rozpoznaję tego świata - w 2005 roku było tu monotonna stromizna w lesie, ale z drugiej strony szliśmy cały czas w cieniu. A z trzeciej😉 dzisiejszej strony szybko wychodzimy na wysoczyznę z widokami. Wkrótce zdaję sobie sprawę, że powyżej zieleni krzaków, i o dziwo drzew, widać wyłącznie niebo - a to nieomylny znak, że szczyt już blisko - przynajmniej jeden z wielu😄
Takich cudów zazdrościliśmy sobie sami.
Wierzbówka kiprzyca wyższa ode mnie😆
I świat traw
Nic, tylko się zakochać...
Poranne wyjścia w góry mają to do siebie, że niewiele osób spotyka się na trasie. Nas wyminęła tylko jedna schodząca już z Hali para, a w górę nikt. W ten sposób pierwszą polanę powitaliśmy pustą - taką jaką stworzyła ją natura - zupełnie jak byśmy byli na bezludnej wyspie. Stąd jeszcze trochę wspinaczki, tym razem w lesie - co oznacza, że to może nie halny wyciął drzewa na dole tylko znany nam, aż za dobrze kornik drukarz. Z przyjemnego cienia wyszliśmy na przedsmak Hali i powitaliśmy rozpanoszoną Królową Tatr💛
Taka tapeta na ścianie i można sobie te wypady w Tatry odpuścić😂
Hala Stoły w pełne krasie

Łagodny trawers wzdłuż podnóża Hali wyprowadza mnie ku takiej stromiźnie, że zastanawiam, jak Jarek zdołał tam w ogóle usiąść - żeby utrzymać się w pionie, trzeba nieźle napinać mięśnie, których nigdy nie używamy chodząc po prostym😅 A skoro jest tu szałas pasterski, to znaczy, że wypasano na tej hali owce. Rozumiem, że im stromizna total nie przeszkadzała, ale ludziom przybranie takiej pochylonej postawy, której za nic nie da się naturalnie spionizować, wydaje się wyczynem lepszym, niż marynarski kołyszący chód - w końcu marynarze mają pod stopami plaski pokład i on podnosi się do pionu wyłącznie w czasie sztormów. 
Mieliśmy szczęście w drodze powrotnej - pierwsza łąka znów była tylko dla nas.
A na niej moje wielkie tegoroczne odkrycie -
łany kwitnącego dziewięćsiła bezłodygowego.
I żegnamy się z pięknymi widokami z drogi na Halę Stoły - następnym razem pewnie
przyjdziemy tu z Robercikiem💝
 Na Hali nie było wielu ludzi, kiedy ostatecznie wdrapałam się i przysiadłam obok Jarka. Mocno mnie zaś zastanawiało, jak wstanę i utrzymam się w pionie do zdjęć😂. Zdążyliśmy obfotografować ten mały raj, zanim przyszło więcej chętnych na te widoki. W drodze powrotnej na pierwszej łące odkryłam połacie kwitnącego pięknie dziewięćsiła bezłodygowego i już wiedziałam - to znak, jakieś szczęście spotka mnie jeszcze tego roku. I sprawdziło się, jeszcze podczas naszego pobytu w Tatrach w przedostatni dzień. Niezalesioną zaś stromizną wspinały się na Halę Stoły rzesze ludzi, których mijaliśmy z tą satysfakcją, że mieliśmy ją niemal tylko dla siebie, w ciszy i spokoju.   

    Tegoroczne nasze wędrówki po Tatrach nie zaliczały się do wyzwań. Po Hali Stoły, rozleniwieni spacerami, wjechaliśmy PKL na Kasprowy Wierch i wyruszyliśmy pod Świnicę wyłącznie w celach rekreacyjnych, miała to być sesja fotograficzna głównie z zejścia, które w zeszłym roku przyprawiło nas o ucieczkę przed burzą i wywrotki. 
Z Kasprowego o porannej godzinie wyruszamy spokojnie,
ludzi jest trochę, ale do tłumów daleko.
Mój widok - zafascynował mnie od 1987 roku, kiedy pierwszy raz w życiu
wyruszyłam z Kasprowego na przygodę z Tatrami.
I dziś też z Beskidu wyruszamy sami.
Majestat Krywania

W ciszy, niemal bezludnej, dotarliśmy z Beskidu do Przełęczy Liliowe. Za każdym razem przestrzeń i rozległe widoki na Tatry Słowackie urzekają. Dziś nic nas nie goni, przyjrzałam się więc trawom i kwiatom - jak sobie tu żyją. I pomału zaczynamy się wspinać na Skrajną i Pośrednią Turnię przed Świnicą - nigdy nie wiem, która jest która.😂



Gdyby nie te Rohacze wyłaniające się z prawej strony, można by pomyśleć,
że to połoniny bieszczadzkie.
A gdyby tak zamieszkać na tej łączce Przełęczy Liliowe?
Znam z widzenia te fioletowe kwiaty, ale nie z nazwy😅granatowe to tojad.
O Krywaniu można pisać poematy, wspinać się nań niekoniecznie...
Podejście jak po schodkach oddala stawy Hali Gąsienicowej a przybliża niebo. Kto idzie tędy po raz pierwszy - jak moja Pomponia z opowiadania ze zbioru Kropli "Do końca", które jest mi szczególnie bliskie właśnie przez główną bohaterkę - nie zdaje sobie jeszcze sprawy, że monumenty gór dopiero się ukażą. 
Kamiennymi schodkami w górę
Panorama Rohaczy wyłania się zza masywów Czerwonych Wierchów rozłożonych 
po prawej stronie.
Zdjęcia nigdy nie oddają całości krajobrazu oglądanego przez nasze oczy-
trzeba ich zrobić kilka w jednym paśmie.
A takie schodki w ścianie przed nami
A kiedy już ujrzymy cel tej górskiej wycieczki, świadomość ludzkiej mikrości zaczyna budzić pokorę. Zachwytom końca nie ma, lecz gdzieś w tle głowy pojawia się zadra zdziwienia - i cóż ci się wydaje, człowieku maleńki, że rządzisz światem? W dole rozkładają się pejzaże łąk z modrymi okami stawów - a sztalugi zabrałeś mikrusie na dwóch nogach?😉
Nie mogłam się oprzeć i oto jest to samo zdjęcie, co w zeszłym roku -
przyznacie jednak, że warto się tu zatrzymać.
A tu Madzia Rohacka ze swoją "Szczeliną", która znajdzie się w moim pierwszym
tomiku wierszy "Pejzaże liryczne" - ukaże się on za kilka miesięcy.
W oku gór...
Docieramy do podnóża zamczyska Tatr - włada tu pani Świnica. 
W tegorocznej odsłonie wędrówki pod Świnicę od Turni za Przełęczą Liliowe towarzyszyło nam sympatyczne młode małżeństwo, które tę trasę wybrało jako swój dziewiczy tatrzański rejs - wszystko ich zachwycało, ale i szacunek mieli dla potęgi gór, nie zamierzali wchodzić na Świnicę ledwo postąpiwszy kilka kroków w Tatrach. W dalszą drogę wyruszyliśmy więc razem, skacząc po płaskich kamieniach szlaku stworzonego na gołoborzu - nie patrzeć w dół to żelazna zasada😅
Jeszcze chwila w tym majestacie gór i dotrzemy do Przełęczy pod Świnicą.
Z rana na przełęczy, która trafiła wprost do mojej "Snującej się mgły", jest tylko garstka ludzi.
I lotniarz, którego pozdrawialiśmy, kiedy jeszcze latał nad słowacką Doliną Wierchcichą.
Tyle razy schodziłam już z Przełęczy pod Świnicą
i za każdym razem szukam tego zejścia -
w sumie czy to dziwne?😱
Zdjęcie nie oddaje stromizny zejścia😆 
A kiedy już odnalazłam zejście w wąziutkim paśmie Przełęczy pod Świnicą, ze zdumieniem stwierdziłam, że każdy krok podszyty jest dygotem - jak to możliwe zatem, że w zeszłym roku, dodatkowo jeszcze po zdobyciu Świnicy, w deszczu błocie śliskich kamieniach i walących za plecami piorunach zeszłam tędy bez większych problemów? Odpowiedź jest prosta - kiedy człowiek ma w nogach dwie godziny adrenaliny wspinaczki i schodzenia, a w dole niewiele widzi, bo leje deszcz i nie bardzo jest jak przyglądać się przepaściom, to pędzi w miarę swoich sił, byle dalej od burzy😆A gdy słońce pięknie świeci i każdy kamień wyostrza, łącznie z odległościami z którymi przychodzi nam się zmierzyć, to nogi się trzęsą. Co oczywiście jest prawdą tylko połowiczną, kiedy byłam młoda biegałam tu jak kozica😂
Długi Staw Gąsienicowy pod Kościelcem, do którego spływają wody maleńkiego
Zadniego Stawu Gąsienicowego. Jak się okazuje błędnie przez lata nazywałam większy
z tych Stawów jako Zmarzły - czasem trzeba podeprzeć się wiki, bo mapę możemy źle odczytać.
Jarek przede mną - w jasnym kapeluszu i z czerwonym plecakiem - przeciera szlak😎
Jedyny kawałek na tej trasie, gdzie szlak zamienia się w trotuar...
i jedyny pod szczytem z takim kamieniskiem.
Na wypłaszczeniu - z miniaturą kamieniska jakie znamy na przykład ze słowackiej Doliny Spalonej, obecnie zwanej Zieloną nie wiem z jakiego powodu skoro to dwie godziny wędrówki wśród głazów, gdzie trawki nie uświadczysz - wreszcie człowiek odzyskuje spionizowaną postawę właściwą naszemu gatunkowi. A potem dociera w miejsce magii, zapiera nam dech bajkowa kraina.
Kamieniska zostają wśród gór, by udostępnić człowiekowi jego naturalny świat.
Przełęcz Karb z Długim Stawem Gąsienicowym
I nagroda Królowej Tatr - po lewej Beskid i niższy Kasprowy Wierch
Zielony Staw, po lewej - dziś zachwyca swą modrością - trafił do kilku moich wierszy.
Po prawej Kurtkowiec z półwyspem i wysepką oraz dwa Czerwone Stawki.
Większość turystów pędzi w dół, być może znużona przesytem widoków, część zatrzymuje się na długie chwile - na zdjęciach można zabrać ze sobą tę magię, co w głowie zostaje to nasza tajemnica. A kiedy człowiek zmęczony uważać musi wśród głazów, żeby się nie wykopyrtnąć, gdy zamienia się w jedno wielkie oko wpatrzone w te cuda.
Szlak na Karb rozdziela tutejsze Stawy Gąsienicowe.
A za nami ogrom Świnicy
Szczęśliwą sosnę zżera od dołu paskudny kornik - póki co, cały widok dla niej...
Dobrze, że w kadrze można zatrzymać ten maleńki raj.
Szlak do Zielonego Stawu coraz bardziej się wypłaszcza, a że tutaj jest już elegancko ułożony, lżej się idzie i łatwiej robi zdjęcia - nie trzeba stale patrzeć pod nogi. I wcale nie jest tak, że im niżej, to sala widowiskowa się nam zmniejsza - raczej napełnia się po brzegi zjawiskowością.
Modra woda, zielona trawa i oddech gór przywiany ze szczytów
Zielony Staw Gąsienicowy w trzech odsłonach

Miałam szczęście, jak się później okazało, że złapałam w sieć magię Zielonego Stawu bez ludzi.
Nad samym Zielonym Stawem też nie spotkaliśmy tłumów, wszyscy zapewne rozeszli się w góry😄Ta wyprawa pod Świnicę, w przeciwieństwie do zeszłorocznej, dała nam w kość sakramenckim upałem - ani nawet usiąść na chwilę w wytchnieniu się nie dało. Z trudem przełknęłam kanapkę i już wiedziałam, że o obiedzie w Murowańcu nie ma co marzyć - to oznaczałoby, bowiem, przedłużenie zejścia o co najmniej półtorej godziny, a w takim upale liczyła się każda minuta, by jak najszybciej znaleźć się chłodnym cieniu. 
Żegnamy Zielony Staw w 2023 roku i pędzimy do złączenia szlaków: naszego i z Kasprowego. 
Cudom przyrody nie można jednak odpuścić.
Kościelec i Świnica wyruszają sobie na spotkanie.
Masyw Małego Kościelca tylko z tego miejsca złączonych szlaków robi
wrażenie naprawdę nużącego.
W oku magii
I jeszcze słówko na zakończenie tej trasy - w miarę zbliżania się do Murowańca upał tężał i urastał do rozmiarów wyniszczających mózg i całą resztę, a wraz z nim liczba ludzi zamieniała szlak w mrowisko. A że
 z toalety trzeba było skorzystać, to cóż, kobiety w kolejce stały pół godziny - pomimo usprawnień technicznych wpuszczania do tego przybytku. Jarek wyczekał się na mnie cierpliwie, a potem zaskoczył tekstem, że owszem w tym czasie chciał się napić piwa, które można było zakupić na zewnątrz Murowańca z nalewaka. Tu kolejka była jednak aż na czterdzieści minut, więc skwitował to: to już zostanę przy wodzie!😂 To nie żarty, kto chce skorzystać z usług oferowanych w Murowańcu, niech się tam stawi do godziny mniej więcej dziesiątej rano lub późnym wieczorem. W pozostałych godzinach omijamy Murowaniec z daleka😅
Pożegnalne ujęcie, bezludne, pozostawia w nas magnes.

Popołudniowa słoneczna fotka Żółtej Turni Granatów Kozich Wierchów i Kościelca ze Świnicą zachwyca, ja jednak wolę poranną z ciemnymi górami, które wszystkie swoje tajemnice trzymają jeszcze na uwięzi. 

I zdawało mi się, że ta sama trasa co w zeszłym roku, tyle że bez zdobywania Świnicy, to będzie tylko przyjemność - tymczasem znowu miałam zakwasy świata😂Zanim się usprawniłam, czas naszego letniego pobytu w Tatrach zbliżył się już do końca. I jedyna wycieczka na zakończenie, jaką ewentualnie mogłam zrobić, to po raz kolejny zejść z Gubałówki wschodnią stroną. Bezstresowo, nawet duże ilości ludzi nie zdołały mi zepsuć tej króciutkiej wycieczki, poszliśmy na ten widokowy spacer - napotkany na łące poniżej Hali Stoły dziewięćsił bezłodygowy przyniósł mi, bowiem, niespodziewane a od tak dawna oczekiwane szczęście... drugiego września czekała nas upragniona przeprowadzka do Gdańska. I jak tu nie wierzyć w szczęśliwe znaki...
Z widokiem na Podhale
Moja łączka cukierek cokolwiek przesuszona
Oba zdjęcia "w oku" między jedną nawałą wspinaczy a drugą😆
I panorama majestatu Giewontu, który tak naprawdę jest tylko forpocztą Tatr.
 
Pożegnaliśmy letnie Tatry zatem nasyceni nie tyle wędrówkami, co pobytem i zachwytem - upaśliśmy się widokami na kilka najbliższych miesięcy. Zbliża się już bowiem grudzień, a to czas planów zimowych - narty pod pachę i w drogę😀
Sesja panoramiczna z Kominiarskim Wierchem
Rzut oka na zachodnie Tatry
I do zobaczenia w zimowej szacie, już niedługo💝



Zima w Tatrach

                    Kalejdoskop zmian. Zima w Tatrach 2024      Wytrwali obserwatorzy przyrody a także cykliczności plam słonecznych już da...