niedziela, 4 września 2022

Tatry 2022

                                                Świnica

       Po zdobyciu ostatniej części Rohaczy staramy się każdego roku jakimś mocnym akcentem zakończyć letni sezon tatrzański. Nie zawsze się to udaje, zważywszy na zagrożenie burzami. W tym roku połączyliśmy wyzwanie górskie z wyzwaniem rzuconym gniewnej przyrodzie. Moje pierwsze odczucie po dotarciu do bezpiecznego miejsca było: nigdy więcej...

Z Kasprowego kierujemy się, jak większość, w lewo. Pierwsze pagórki zasłaniają Beskid, zaś
w dole ukazuje się lśniący w porannym słońcu(jest godzina 9.30.)Zielony Staw. Z tej perspektywy
widać wyraźnie różnicę w wysokości Kościelca i Świnicy - ta góruje ponad światem.
Za Beskidem kolejny etap - Przełęcz Liliowe.
Tajemniczy ogrom samotnego Krywania widoczny jest z każdego miejsca południowej strony.
        Dzień zaczął się jednak wspaniale. W doskonałym nastroju pożegnaliśmy się w Kuźnicach z Madzią, Dawidem i ich dziećmi, którzy "z buta" ruszyli na Przełęcz pod Świnicą. A my - zakupiwszy ku memu zdumieniu, iż się nam ta niebywała sztuka udała dzień wcześniej przez internet bilety na PKL na Kasprowy - odpiliśmy herbatkę i w pięknym słońcu wsiedliśmy do kolejki. Jak sięgam pamięcią, ostatni raz wjechaliśmy latem na szczyt w 2005 roku - kiedy to w dużej grupie i przy paskudnej pogodzie ruszyliśmy Suchymi Czubami do Przełęczy pod Kopą. Przez następne lata pomysł, by wjechać kolejką sczezł śmiercią naturalną - kilkugodzinne kolejki do kasy skutecznie nas zniechęcały. A w tym roku stał się cud: dzień wcześniej Jarek stwierdził, że na luzie można kupić bilet i to na jaką się chce godzinę. A przed kasami wcale też tłumów nie było-czyżby wygórowana cena odstraszała ludzi? Tegoroczny słoneczny wjazd zaskoczył nas też czymś, czego nigdy tu nie zaznałam - pod samym już prawie szczytem po skałach z prawej strony mknęły trzy kozice!
Ze ściany Beskidu rzut oka na Czerwone Wierchy i daleko w tle nasze ukochane Rohacze.
Beskid
Rozsypane korale stawów Hali Gąsienicowej
Przełęcz Liliowe jest całkiem "łysa"...
...dlatego przemykamy po niej, pozostawiając ją pustą.
Z lewej strony Beskidu ukazuje się Giewont.
        W nowych traperach, zabezpieczywszy uprzednio wkładkami ortopedycznymi zaleczoną w ciągu ostatniego miesiąca przed wyjazdem(bo wtedy mi się objawiła😅)ostrogę piętową, popędziłam za Jarentym najpierw na Beskid, mijając się grzecznie z paniami w białych bucikach. Przyznam, iż cena za wjazd i zjazd kolejką nie równoważy króciutkiego spaceru w kierunku Beskidu(czas wyznaczony na bilecie powrotnym jest taki, że tylko na taką wycieczkę go wystarczy), który my jako jedyni wyminęliśmy bez zatrzymywania się. I tu zaczął się mój fotograficzny raj - takiej pogody na Kasprowym nie mieliśmy od chyba 2000 roku! Sami na trasie, płaskim grzbietem zmierzaliśmy na Przełęcz Liliowe w otoczeniu majestatów gór po stronie słowackiej i porannej magii Zielonego Stawu i pozostałych w Hali Gąsienicowej. Przez przełęcz przemknęliśmy niemal niezauważeni, tak mało było tam ludzi. Niezbyt mi się potem podobało, że musiałam się wspinać na Turnię(Pośrednią lub Skrajną-nigdy nie wiem, która jest która), lecz nie było to żadne wyzwanie, za to widoki robiły się coraz bardziej panoramiczne.
Zwierciadła stawów - czysta magia
I nasza z Iwem z zeszłego roku Przełęcz Karb.
Wspinamy się.
A z prawej strony Beskidu wyłania się Kasprowy Wierch.
W zasadzie można by tu już zostać na zawsze... W dole słowacka Dolina Wierchcicha,
która jest najwyżej położoną częścią Doliny Cichej mierzącej ponad 16 km długości.
        Odkąd ujrzeliśmy "zbliżający się" ogrom Świnicy, poczułam już powiew gór. O to właśnie w tym wszystkim chodzi, o tę magię, co urzeka ogromem. Na przełęczy usiedliśmy i zdążyłam zjeść batona, gdy mój szanowny małżonek oświadczył, iż musimy się już zbierać, bo o piętnastej ma być burza. Burza?! Wszystko we mnie zawyło, bo natychmiast przypomniało mi się, jak w 2014 roku w trójkę z Mateuszem i Ewelinką w koszmarze piorunów, które szły też z dołu ogromnej doliny jak poskręcane ze sobą błękitne węże w górę i zlewie totalnej wspinaliśmy się od strony Śląskiemu Domu do Batyżowieckiego Plesa - wtedy burza według prognoz miała być około czternastej a przyszła dwie i pół godziny wcześniej!
Pierwszy etap Turni za nami
Zmarzły Staw pod Kościelcem
A w dole raj...
Widoczna w tle fioletowa łąka wierzbówki stanie się po południu naszym udziałem.
Pierwsza Turnia za nami, następną pokonujemy trawersem.
Bezpieczne spotkanie w Krywaniem
        O dziesiątej trzydzieści, przy pięknej wciąż pogodzie, ruszyliśmy zatem na zdobycie góry, którą pokonałam uprzednio trzydzieści pięć lat temu! A że wówczas - opis tej podróży znajduje się na stronie Odsłony tatrzańskie - śmigałam jak młoda kozica, to nie miałam złudzeń, jak będzie dzisiaj. Podejście z przełęczy jest niemal pionowe po kamieniach ogromnych jak głazy narzutowe, jest to więc ostra wspinaczka. Tak się zamotałam w tym, że na czterech jest najłatwiej, że kiedy ściana spionizowała się zupełnie - skutkiem czego musiałam się wyprostować - to z ledwością dawałam radę ustać na dwóch nogach. I po jakichś może piętnastu minutach zdałam sobie sprawę, że w tym dzikim tempie nie dam rady. Włączył mi się natychmiast alarm: nie chcę, nie chcę, ja już tu byłam i nic nie muszę! Jarek jednak szedł przy mnie i na każdym kroku pomagał - bez jego motywacji w życiu bym nie weszła na Świnicę po raz drugi.
I tu zaczyna się to, co lubię najbardziej na tej trasie
- bieg trawersem po chyboczących się kamieniach😂
Falujące trawy w obliczu Świnicy. Jeśli ktoś jeszcze nie odgadł, kto jest lirycznym podmiotem
mojego wiersza Pani kamiennego świata, to już wie💖
        Po jakimś czasie, którego nie ustaliłam na telefonie - nie było takiej opcji, żeby go wyciągnąć do zdjęcia, aż dopiero na szczycie - wieloletnia zaprawa w górskiej wspinaczce dała znać o sobie. Jak na swoje możliwości gnałam bez przerwy w górę i coraz lepiej się z tym czułam - im bardziej pionowa ściana, tym szybciej nabiera się wysokości a to z kolei wyzwala morze adrenaliny. I następuje wtedy górski zalew endorfin szczęścia. Wkrótce zostawiliśmy za sobą widoki na zachodnią część Tatr, a ukazała się przed nami niewysoka ściana, która poprzecznie zagradzała dalszą wędrówkę. Tu już ludzie poruszali się na łańcuchach wzdłuż tej ściany wąską ścieżką prowadzącą z lekka w dół i w dodatku w dwóch kierunkach! I znów zimna fala tchórzostwa mnie podtopiła - w życiu tamtędy nie przejdę!
Groźna, majestatyczna, piękna...
królowa Tatr, Świnica

I wspinaczka😎

Dwa powyższe zdjęcia są z 2013roku, gdy nie dotarłam wyżej😅
A gdy tego roku ujrzałam z daleka ten problem, chciałam zawrócić😆Zdjęcie Natalii, 2013r.
To jest zdjęcie z powrotu - obrazuje ową poprzeczną ścianę i mnie na niej.
        Sama oczywiście w życiu. Pozwolę sobie pominąć eskapadę z ludźmi zmierzającymi pod nasz prąd, gdzie wszyscy wiszą na łańcuchach a kamienna ścieżka jest może na stopę. Jakim cudem to przeszłam, nie wiem - to znaczy wiem, Jarek wciąż naprężał mi jeden łańcuch za drugim(które przecież zwisają luźno, więc w razie niefartu my również luźno możemy sobie polecieć z nimi w dół) podawał mi rękę i tym właśnie cudem znalazłam się w oku cyklonu. Otóż jest to ostry trójkącik pomiędzy stromymi skałami, zabezpieczony a jakże łańcuchami i to jak przemknęłam tu(w obie strony)pamięć moja łaskawie pogrążyła w odmętach... niepamięci.
Łańcuchy przed przełączką
I ona sama od strony zejścia ze Świnicy - oba zdjęcia są z 2013 roku.
        Za tą jakby zębatą przełączką kilka kroków i ostatnia ściana Świnicy przed nami. Niestety serii łańcuchów zaczynał się tu ciąg dalszy. A mnie nie chodziło nawet o to, że nie mam już absolutnie sił, by dalej się wspinać(znaczy podciągać na łańcuchach - dobrze, że mieliśmy rękawice na łańcuchy, inaczej to bez szans!). Bardziej byłam przerażona tym, jak będę tędy schodzić - znaczy zjeżdżać na pupie po kamieniach, podpierając się rękami, jak połowa turystów którzy "schodzili" w ten sposób z góry. Jest to bardzo bezpieczna metoda, bo niżej już człowiek nie spadnie, tylko, że bardzo powolna.
Ostatnie metry przed Świnicą, a było siedzieć w domu😅
        A kiedy oczom moim ukazały się ostre zęby szczytu Świnicy a na nich i pomiędzy nimi pozawieszane łańcuchy, krzyk wydarł mi się z gardła ostateczny: nie idę, zostaję, byłam już tutaj, nic nie muszę! Krzyk niezbyt głośny, bo przeznaczony tylko dla Jarka, lecz małżonek po prostu pociągnął mnie w górę, bo były to już ostatnie metry. Na końcowych i najgorszych łańcuchach musiałam jednak iść sama, bo robił się tłok - szczyt jest niewielki i ludzie się tam cisną a pamiętajmy, iż jest to szlak dwukierunkowy. Pokonywanie pionowej skały w poprzek po łańcuchu, wisząc jakby nad światem - do którego dna nie było daleko w tym miejscu, bo była tam skalna półka, lecz zapewne i tak by się człowiek mógł zabić - a potem w powietrzu na tym łańcuchu pomiędzy skałami było tak ekstra doznaniem, że zmilczę😆
A jednak dotarłam, i to w jednym kawałku😅
W dole Zadni Staw Polski
Niby że fajnie było? Bujda na resorach😉
Od prawej w chmurach Mięguszowieckie Szczyty, Koprowy, w tle Szatan, Grań Hrubego
i po prawej Krywań
W dole ledwo widoczny Czarny Staw Polski
Od strony Hali Gąsienicowej gęste chmury zasłaniały widok, a i tak kilkanaście osób tam się tłoczyło i nie było dla mnie miejsca, usiadłam więc na skalnym zębie i wiedziałam, że długo tak nie wytrzymam. O jedzeniu nie było mowy, kamera nie wyciągnięta z plecaka przewędrowała tam ze mną cały dzień-kilka ujęć telefonem i schodzimy - to była moja decyzja. Schodzimy, bo słońce znika, nadchodzi cień a co to wróży, wiedziałam doskonale.
Tego widoku na stronę północną ze Świnicy zostaliśmy w tym roku pozbawieni, 2013.
Złapane przed przełączką
I pędzimy w dół
Widocznym z prawej strony szlakiem będziemy schodzić do Hali Gąsienicowej.
Początek tego zejścia, podobnie jak ostatnie metry podejścia, bardzo mi się nie podobał. A potem zaczęły się serie łańcuchów w dół. I całe moje obawy spłynęły jak woda po kaczce. Chwyciłam dzielnie łańcuch z całej siły w obie ręce, odwróciłam się twarzą do skały i hajda w dół! Zjeżdżałam po tych łańcuchach jak pociąg ekspresowy, podpierając się nogami o skały. Serie łańcuchów pomykały w górę nade mną a ja wkrótce stanęłam pod skalną przełączką, gdzie udało mi się zrobić Jarkowi zdjęcie bez ludzi - faktycznie już mniej się ich wspinało, niż schodziło. Kilka jeszcze chwil grozy, gdy za słabo złapałam łańcuch na ścianie poprzecznej za przełączką i lekki telep serca, czy jednak nie zlecę - i już ostatnie łańcuchy za nami. Zostało tylko schodzenie po wielkich kamlotach pionową ścianą do przełęczy. Obiecałam tam sobie postój z jedzeniem, lecz robiło się coraz ciemniej, a im byliśmy niżej, tym zimniejszy wiatr zaczynał wiać. I wiedziałam już, że mowy nie ma o odpoczynku - czyli praktycznie odkąd wysiadłam z kolejki, szłam jednym ciągiem bez wytchnienia.
Magia Zielonego Stawu
        Na przełęczy było tak zimno i wietrznie, że podziwiałam ludzi, którzy tam siedzieli. Schodzimy w kierunku Zielonego Stawu, którego długo jeszcze nie będzie widać. Szlak pod przełęczą nie jest jednak ułożony jak schodki, tylko jest to gruzowisko kamieni. Trzeba więc poruszać się bardzo ostrożnie - ścieżka jest wąska - by nie pośliznąć się i nie polecieć w dół. I tak sobie schodzimy wzdłuż ogromnej ściany po lewej ręce, mając ogrom Świnicy za sobą. I po jakichś dziesięciu minutach zaczyna padać deszcz - miałam jeszcze nadzieję, że rozejdzie się po kościach, lecz wieloletnie doświadczenie nakazało mi wyciągnąć kurtkę. I lunęło. Co oznacza, iż należy zwolnić, bowiem woda leje się po kamieniach, a pomiędzy nimi pluska błocko. W takim to świecie wody schodzę, dygocząc, by nie usłyszeć tego, co oczywiście usłyszałam. Świnicy już nie widać - ołowiane chmury, gęste zdawałoby się jak kamienny świat, zasłoniły ją od podnóża. I rozlegają się pomiędzy nimi grzmoty - głuche dudniące odgłosy, które sprawiają, że serce zjeżdża mi do pięt. Jesteśmy już coraz niżej, wkrótce docieram do kamiennego szlaku schodków, lecz po nim płyną rzeki - mowy nie ma, żeby przyspieszyć. Cały czas pocieszam się tym, że pioruny walą zawsze w to co najwyższe, więc nas zapewne oszczędzą. I ta świadomość w tle, iż zostało tam pełno ludzi, w tym para z półtorarocznym może dzieckiem w noszaku(pozostawiam to bez komentarza). Jak oni będą schodzić? Nic nie widać, woda leje się tam ze wszystkich stron, zimno, jeśli ktoś nie ma zabezpieczenia przed deszczem ani rękawic na łańcuchy - to zgroza. I szalejące pioruny.
Z tego miejsca Świnica nie wydaje się już groźna.
I po burzy, choć świat w górze nadal jest nieprzyjazny.
        My dotarliśmy już do miejsca, gdzie deszcz staje się mniej uciążliwy, zza chmur usiłuje na chwilę wyłonić się słońce i wtedy widzę pionową błyskawicę... Liczę, za ile wybrzmi huk gromu i okazuje się, że piorun był daleko. Potem niebo znowu zaciąga się, lecz jesteśmy już na tyle nisko, że widzę stawy w dole. I wtedy łup! Lecę jak worek na lewą rękę(dobrze, że nie na prawą, bo tam przepaść)i kolano prosto w kamienie-sińce jak młyńskie koła schodziły mi potem dwa tygodnie. Człowiek to jednak dziwna bestia. Choć wstałam z trudem, za następne kilka kroków wróciłam już do właściwego rytmu. Za chwilę stoję nad ostatnią ścianą dzielącą mnie od mojego ukochanego Zielonego Plesa. Przyznam, iż nigdy nie widziałam go w takiej aurze. Deszcz zamienia się w deszczyk, Świnica i Kościelec się odsłania, a magia Zielonego Stawu jest cała dla mnie... W Kroplach trafił on do opowiadania Do końca, poświęciłam mu już cztery wiersze, z których jeden znajdzie się w pierwszym tomiku Pejzaże liryczne. A po powrocie na Rysulówkę powstał kolejny - otwierać będzie rozdział Legendarium w drugim tomiku Ścieżkami mgieł - pod znamiennym tytułem O Zielonym Plesie ballada.
Po wyjściu z Murowańca, burzowo od strony Kasprowego.
        Kiedy zrównałam się z Jarkiem, okazało się, że i on się wywrócił na tych mokrych kamieniach. A teraz już spokojni, bo burza skończyła się, mkniemy do złączenia szlaków z Kasprowego, a z nami pewien młody człowiek, któremu zaimponowaliśmy Rohaczami - fajnie😀 Niestety szlak do Murowańca to potok błota, pędzę więc po wystających kamieniach, które układają się w groblę nad nim. I na końcu, gdy skręciłam już do schroniska w prawo z głównego szlaku, przestało padać i zrobiło się całkiem ciepło. W Murowańcu tłum ludzi, którzy schronili się tu przed burzą i deszczem, lecz udaje się nam znaleźć dwa miejsca. 
A to nagroda
Od lewej Żółta Turnia, Granaty, Kozie Wierchy, ostry czubek Kościelca i Świnica.
I nasze dwie Turnie: Skrajna i Pośrednia
Tajemnica...czeka na wiersz.
Nasz szlak w kosówce
        A cóż w tym czasie działo się z naszymi przyjaciółmi? Otóż zdzwonili się z nami, gdy byliśmy już z pięć minut przed schroniskiem, że zaraz będą i żeby dla nich też zamówić kawę i szarlotki. Mina dziewięcioletniego Maksymka, gdy mnie zobaczył w schronisku - jakby znany bezpieczny świat zatoczył koło po doznanych przeżyciach i powrócił na swoje miejsce - bezcenne! Opowieściom i śmiechom nie było końca, choć raczej był to dramat. Gdy zaczęło bowiem lać, byli tuż przy budynku stacji na Kasprowym, lecz ledwo zmieścili się z dziećmi pod dach. W środku ścisk, płacz dzieci, krzyki ludzi, gdy dowiedzieli się, że kolejka nie jeździ, gdy jest burza i nie wiadomo, kiedy ruszy - może za dwie godziny a może jeszcze później, i wiadomo, że nie zwiezie wszystkich od razu. Czekanie kilka godzin w takich warunkach nie wchodziło w rachubę, ruszyli więc najbliższym szlakiem w dół. Pomylili się, rzecz jasna - chcieli zejść jak najszybciej do Kuźnic, lecz w tym celu należało wspiąć się do stacji meteorologicznej i zejść szlakiem przez Myślenickie Turnie. Dzięki tej pomyłce jednak spotkaliśmy się w Murowańcu - takie przygody w górach są fantastyczne😍
Pozdrawiamy Was wspaniała rodzinko💝
        Na zewnątrz usiedliśmy jeszcze chwilę na ławkach przy stole, by zjeść po batonie(bułki, które zrobiłam rano na trasę, zjedliśmy z Jarkiem dopiero w domu)i w pełnym słońcu wyruszyliśmy na spotkanie niezapomnianych widoków Tatr Wysokich w bizantyjskim świecie wierzbówki kiprzycy.
I nam się wyprawa podobała.
        Powrót w dużej grupie - z wymianą całodziennych górskich doświadczeń pomnożonych przez horror burzy - sprawił, że niemal nie zauważyliśmy, jak znaleźliśmy się na samym dole. Z Kuźnic trzeba jednak obecnie zejść jeszcze dwieście metrów, z uwagi na remont, i to już nie było fajne przy takim zmęczeniu. I wreszcie bus - jedziemy a setki igieł kąsają nasze stopy w traperach: tak jest zawsze po trasie, to jest wliczone nie tyle w cenę, co w całokształt magii, jaką daje wspinaczka. Ci, których to złapało na zawsze, nigdy nie będą zważać na ból nóg, pęcherze i odciski, zakwasy świata w ramionach od szarpania się z łańcuchami, fiolet sińców. A nawet sądzę, że jest to fantastyczna oprawa górskich zdobyczy - niejako stajemy się ofiarami wspinaczki, lecz to właśnie kwalifikuje nas do grona tych, którym na hasło "góry" natychmiast zapala się w oczach światełko, nie ukrywajmy tego, szaleństwa miłości. I wiadomo już, że moje drugie wrażenie jest proste: znowu na Świnicę, tyle, że nie biegiem😂

    Na zakończenie dodam jednak smutną informację, iż tego dnia na Krywaniu-w promieniu raptem kilku kilometrów od Świnicy w linii prostej- piorun zabił człowieka(została po nim kupka popiołu), a drugiego ciężko ranił. Mieliśmy szczęście, jak i wszyscy, którzy z nami zdobywali Świnicę...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zima w Tatrach

                    Kalejdoskop zmian. Zima w Tatrach 2024      Wytrwali obserwatorzy przyrody a także cykliczności plam słonecznych już da...