niedziela, 6 lutego 2022

Tatrzańskie uroki


                                                  Giewont

        Kiedy mamy już za sobą pierwsze kroki na tatrzańskich ścieżkach wszyscy jak jeden mąż wdrapujemy się na Giewont. Nie ma w tym nic dziwnego - to forpoczta gór, strażnik ukrytych za nim szczytów i pasm. Monumentalna tkwiąca nad Zakopanem i widoczna ze wszystkich okolicznych miejscowości góra mami swym ogromem. I najbardziej ze wszystkiego pragniemy ją zdobyć. Nie tylko dlatego, by udowodnić samemu sobie, że jesteśmy w stanie to zrobić, ale głównie, by przestała nas drażnić rzucanym wciąż wyzwaniem. Skoro ją zdobyliśmy, to znaczy, że oswoiliśmy i nigdy już nie będzie dręczyć nas niezbadaną tajemnicą.

W drodze na Giewont - Wielka Turnia nad Małą Łąką o poranku wita nas ciszą, 2009r.
Na Giewont najlepiej jest wchodzić przez Grzybowiec. Ta trasa jest najszybsza i najbardziej urzekająca, choć rozumiem, że są inne zdania w temacie. Nie ukrywam, iż podejście od strony Małej Łąki, choć dłuższe, jest zdecydowanie piękniejsze. I tu uwaga pierwsza: jeśli chcemy napawać się pięknem spotkania z Tatrami w ciszy i spokoju, trzeba wyjść na szlak najlepiej o siódmej rano. Latem to nic trudnego, świt budzi nas szybko. Większym problemem jest, iż rankiem w górach z reguły jest bardzo, ale to bardzo zimno! Temperatura może sięgać raptem kilka stopni w plusie - ubieramy się więc na cebulkę.
Ta sama Turnia powyżej Przełęczy w Grzybowcu.
Jeśli mamy podwózkę, to wysiadamy u wrót Strążyskiej lub Małej Łąki i spokojnym tempem docieramy na Przełęcz w Grzybowcu. Tu czeka nas wspinaczka - jak to w górach - i gdy zdążymy się już zasapać wychodzimy na pierwsze wypłaszczenie. Giewont z tego miejsca nadal robi groźne wrażenie.

Giewont przed nami a z prawej strony wyłania się Kominiarski Wierch.
Jak widać na powyższych zdjęciach zagłębiamy się w las, by wkrótce wyjść na szlak andyjskich posłańców😂Dokładnie tak, bowiem, wyobrażam sobie pobudowane w Andach trasy dla królewskich posłańców w czasach imperiów Mezoameryki przed podbojem Kolumba i jemu podobnych. 

Szlak andyjskich posłańców😄A to tylko droga na Giewont

Przez siodełko tej skałki trzeba się przedrzeć.

Na tej trasie towarzyszyła nam Natalia.
Wzdłuż rosnącej z naszej lewej strony ściany wdrapujemy się na pierwszą przełączkę powyżej Grzybowca, skąd Giewont ukazuje się nam już nie taki okazały jak wcześniej. Tu warto odpocząć, wszak niezła wspinaczka za nami, a do złączenia szlaków pod szczytem Giewontu: z Hali Kondratowej, Kopy Kondrackiej i naszego jeszcze dobry kawałek. I to właśnie na tym podejściu spotkaliśmy wiele lat temu młodego mężczyznę z reklamówką w ręce. "Idzie na zakupy, pewnie tam sklep otworzyli": powiedziałam do mojej młodocianej wówczas ekipy. Opowiadałam potem tę historyjkę przez lata, aż przebiła mnie synowa. Kiedy wspinała się z moim synem na Giewont razem z nimi szedł młodzieniec z rowerem na plecach! Ja rozumiem, że rowerem górskim można się poruszać po górach, ale nie po Giewoncie. Tam są tłumy ludzi i jedyne co można spowodować, to poważny wypadek.
                                        Majestatyczny Krywań widziany z ostatniego podejścia na Giewont
A od strony wschodniej ukazuje się niezwykle inny Długi Giewont
Na ostatnim podejściu, tak zwanym ataku szczytowym😂, na Giewont wspinają się do dziesięcioleci takie tłumy, że nazywa się to "pociągi". Spowalniamy tu zatem, nawet gdyby ktoś, nie wiem, jak chciał przyspieszyć, nie ma takiej możliwości. Wspinamy się noga za nogą. I tu druga moja uwaga powzięta z własnej obserwacji. Któregoś roku pomiędzy jedną serpentyną szlaku a drugą - w poprzek skały z dołu do góry - rodzice podawali sobie dwuletnie dziecko. Naprawdę wierzcie mi, dwulatkowi Giewont nie jest do niczego potrzebny, a jeśli nie mamy z kim go zostawić, to nie oznacza, że możemy go tam zabrać. Są jakieś granice niefrasobliwości rodziców, choć Michał Jagiełło w swoim 1500 stronicowym "Wołaniu w górach" przywołał po stokroć gorsze zachowania.
                                    Widok z Giewontu przez krzyż - na stronę zachodnią, po lewej widać Osobitą.
Na Giewoncie jest bardzo mało miejsca, trzeba więc być ostrożnym. Ja byłam na tej górze trzy razy i nigdy nie zdobyłam się na to, by podejść, a co dopiero spojrzeć w dół, do przepaści, gdzie Giewont pionową ścianą pędzi w dół do Zakopanego. I koniecznie trzeba dotknąć krzyża - jeśli tego nie zrobimy to tak, jakbyśmy na Giewoncie nie byli😄
                      Przy schodzeniu z powrotem na przełęcz pod Giewontem najbardziej fascynuje mnie ten widok.
I już schodzimy - trasa z przełęczy na szczyt i zejście jest jednokierunkowa. Wracamy "pod stopy" Giewontu. Jeśli nie zaparkowaliśmy nigdzie samochodu, możemy wrócić inną drogą lub pójść jeszcze na Kopę Kondracką. Nasze auto w 2009 roku czekało na nas u wlotu do Małej Łąki, a zatem schodziliśmy tą doliną. I moc nieprawdopodobnych uroków kryła się przed nami.
Mniej więcej w jednej trzeciej trasy w dół do złączenia Małej Łąki ze Ścieżką nad Reglami żyje sobie taka piękną łąka. Widziałam ich w Tatrach wiele, ta jest wyjątkowa.

Strażują tej łące, w Małej Łące, turnie Dziad i Baba.
Paweł z Natalią w łąkowym świecie.
Ja po prostu kocham kwiaty, zwłaszcza górskie.
Z tego miejsca, gdy skończy się wypłaszczenie łąki czeka nas długa i dość męcząca droga w dół - do znajomego ze Ścieżki nad Reglami miejsca. 
A tu proszę zgadnąć, którędy szlak prowadzi?😅
Ostatecznie schodzimy ze stromizny i docieramy do miejsca, które urzekło mnie w 2009 roku na zawsze. I musiałabym długo myśleć, by znaleźć w pamięci drugie tak urokliwe miejsce.
                                           Tu wspinaczka w Dolinie Małej Łąki  się zaczyna - lub kończy zejście.

Można się zakochać tak tu pięknie - z prawej strony ogranicza łąkę Wielka Turnia.
A z lewej wyłaniają się skałki Małego Giewontu i on sam - tajemnicze i intrygujące. 
A gdy odwrócimy się w drugą stronę, w kierunku dalszego zejścia, pojawia się nostalgiczna niemal wiejska droga, jak u Chełmońskiego.
Na jej końcu czekają moi, w cieniu drzewa. Z tego miejsca zaczynaliśmy naszą podróż na Giewont w 2009 rok i tu skończyliśmy. Stąd już tylko z pół godziny w dół i koniec trasy - parking i powrót na Rysulówkę. 
Po tej obfitującej w kolory opowieści czas na historię grozy. Przenieśmy się do roku 2000 - pogoda na wyprawy w góry nie była wówczas zachęcająca. Jednego dnia, dość zimnego, lecz nie zapowiadającego gwałtownego pogorszenia warunków wybrałam się z jedenastoletnim Mateuszem i najstarszą siostrą Natalii, piętnastoletnią Ulą na Giewont. Do pierwszej przełączki powyżej Grzybowca szło się nam dobrze, choć chmury przeganiały się nad nami i pod nami. Czasem nawet spomiędzy ich jasnych pasm wyłaniało się błękitne niebo. Na Giewont dotarliśmy już w chmurach ciemnych, zasłaniających całe niebo i wszystko dookoła. Kiedy mieliśmy już schodzić powiedziałam, na widok kropli bujającej mi się na daszku czapki w lewo i prawo, że pot mi się na niej skroplił. A jakiś pan obok na to, że to nie pot, to deszcz. Nie parsknęłam na głos tylko z grzeczności. I tak, posuwając się noga za nogą w tłumie schodzących, dotarliśmy do miejsca, gdzie można już było przyspieszyć do przełęczy pod Giewontem. I jak nie lunie! Momentem ściana deszczu. Zdążyłam jeszcze zarządzić zatrzymanie i założenie płaszczy przeciwdeszczowych. W ten sposób ochroniliśmy głowy i ciała do pasa. A obok nas przechodzili zlani wodą do pięt ludzie z gołymi głowami, którzy nawet takiego zabezpieczenia za pięć złotych ówczesnych nie mieli ze sobą. Faktem jest, że ja z Mateuszem mieliśmy krótkie spodnie, więc te potoki wody spłynęły nam po gołych nogach do butów. I później już w Kondratowej mówiłam, że mi w każdym bucie pływają wieloryby i inne...ryby😂
Nie było nam jednak do śmiechu, zerwał się wicher, grad siekł nam po gołych łydkach jak żyletkami, widoczność stała się zerowa - omal nie pobiegłam na Kopę Kondracką, bo nie zauważyłam zejścia Piekłem do Hali Kondratowej. A pioruny waliły tak straszne, że trzęsłam się we mnie każda kosteczka i każdy atom. Płaskimi kamieniami Piekła zarządziłam znowu, by nie biec w popłochu, bo płynęła nimi rwąca rzeka i bałam się, że zaraz mi się któreś wywali. A przed nami ciemne, niemal czarne, Suche Czuby i Kasprowy, po których pioruny grzmociły jeden za drugim tak, że mieliśmy wrażenie, iż  się te góry rozpadają. A co piorun walnął, to echo niosło ten huk jak obłąkane po całym paśmie. Zawał murowany, gdyby nie trwoga o dzieci i ta świadomość, iż to wszystko dzieje się powyżej nas, że my z każdym krokiem jesteśmy coraz niżej. A zatem coraz bezpieczniejsi. W schronisku na Hali Kondratowej zjedliśmy coś ciepłego i wyschliśmy w miarę oględnie. I gdy wyszliśmy na polankę przed drewnianą chatką, okazało się, że jest już i po deszczu, i po burzy. Ludzie, którzy przyszli z Kuźnic, nie wiedzieli w ogóle o co nam chodzi, gdy nadal rozemocjonowani opowiadaliśmy sobie te straszne przeżycia. Moje trapery po tej straszliwej zlewie zamokły całkowicie i się rozkleiły, musiałam kupić nowe. A kiedy wróciliśmy już na Wybrzeże, dowiedzieliśmy się, że tego dnia na Giewoncie ktoś zginął od uderzenia piorunem. My zeszliśmy dość szybko, lecz tam zostały uwięzione, w "pociągach" zmierzających w górę i w dół do przełęczy, tłumy ludzi. I nie mieli dokąd uciec. 
A na Giewoncie stoi metalowy krzyż. Kiedy ludzie, jeszcze za zaborów, w 1901 roku wnieśli metalowe przęsła na tę górę, by go ustawić, mieli w zamiarze pokazać dowód swojej wiary. Dziś mamy też na myśli, by krzyż ściągał pioruny. Uderzają w  szczyt Giewontu i jest szansa, że niższe skały oszczędzą. A zatem im niżej jesteśmy, gdy zaczyna się burza w okolicach Giewontu, tym większe szanse na to, że nic nam się nie stanie. To z kolei oznacza, że należy wyjść jak najwcześniej na szlak, by zdążyć z niego zejść przed burzą. A przede wszystkim, skorzystać z aplikacji pogodowej - w 2000 roku nie mieliśmy takiej możliwości. Obecnie, gdy zapowiadają burze o dwunastej, to lepiej iść na Krupówki na lody, niż ryzykować wycieczki po górach. 
A urodę tej niezwykłej samotnej góry jaką jest Giewont najlepiej widać z podejścia na Małołączniak od strony Przysłopu Miętusiego(zdjęcia z 2016 i 2018roku).


2 komentarze:

  1. Piękne te góry, aż zazdroszczę, że możesz je sobie kontemplować. Mnie pozostaną zdjęcia. A przygoda mrożąca krew w żyłach i całkowita racja, że jak się ma kogoś pod opieką nie okazuje człowiek strachu, nawet go nie czuje będąc odpowiedzialnym za dzieciaki.

    OdpowiedzUsuń
  2. Zabrałam się za opisy naszych szlaków, bo to magiczna podróż wspomnień. I teraz już na spokojnie mogę sobie kontemplować - bo takich przygód jak na Giewoncie miałam w górach kilka, dobrze, że nic się nie stało, ale też przeżycie straszne.

    OdpowiedzUsuń

Zima w Tatrach

                       Szlakami legend tatrzańskich - zima 2025     Zimowe wyprawy sprzyjają snutym później przy kominku opowieściom. I to n...