wtorek, 7 grudnia 2021

                         Słowacja - następne odkrycia - 2021 rok                           

                                      1. Dolina Kwaczańska

Niskie Tatry i Liptowskie Mare z drogi do Liptowskiego Mikulaszu, 2021r

        Dolina Kwaczańska stała się w tym roku naszym słowackim odkryciem jako pierwszy przystanek w drodze do zdobycia Wielkiego Chocza. Niekoniecznie jest to po drodze, lecz przynajmniej w tym samym rejonie. Z Chochołowa należy jechać na Oravice i Zuberec, dalej "wspinamy się" serpentynami drogą na szczyt, z którego dwadzieścia lat temu roztaczał się widok na Liptowskie Morze. Dziś parking ten zarósł drzewami, kilka zakrętów poniżej znajduje się taki punkt widokowy.

Kiedy zjedziemy już na płaski teren należy kierować się na Kwaczany, jest to ostry zakręt w prawo. Stamtąd jedziemy prosto w objęcia zalesionych wzgórz kryjących tajemnicę Kwaczańskiej Doliny. Zostawiamy na parkingu samochód i zanurzamy się w las. Szeroką ścieżką niespiesznie podchodzimy do pierwszej skały na trasie. Szlak ten bardzo przypomina nasze karkonoskie wędrówki.
Nawet przy pochmurnej pogodzie można pozachwycać się
Doliną Kwaczańską
Niewątpliwie jest to skalny świat.
Im wyżej się wspinamy tym mniej dolina ta jest podobna do naszej ukochanej Juraniowej - ta bowiem, oprócz Umarłej Przełęczy, jest płaska. A tu stromizny coraz większe, potok ledwo widoczny i słyszalny.

I świat w dole
W połowie drogi, którą zrobiliśmy tego roku, znajduje się punkt widokowy Wyhliadka, my powiedzielibyśmy Wyglądka.
To jest miejsce tylko dla odpornych - 80 metrów w dół.
Wybraliśmy się do tej doliny tylko na rekonesans, a zatem nieodpowiednio przygotowani. Dotarliśmy jedynie do tutejszego Rohacza Ostrego i zawróciliśmy. Na następny rok szykujemy się do zdobycia całej Kwaczańskiej, bo jest tego warta.
Madzia Rohacka na Rohaczu Ostrym😄Trzy kroki w górę i "szczyt".

                                      2. Magura Witowska

        Nasz tegoroczny lipcowy wyjazd na Słowację zaowocował tylko jednym pochmurnym dniem, wszystkie inne w pełni słońca poświęciliśmy na "zdobywanie" innych niż zawsze tatrzańskich wzgórz.
Po Kwaczańskiej Dolinie wybraliśmy się na Magurę Witowską. Wędrówkę rozpoczyna się w Oravicach asfaltową drogą wiodącą do Doliny Juraniowej(wejście z prawej strony). Na samym początku, zaraz po pierwszym podejściu należy skręcić w lewo i ogromną łąką wzdłuż lasu iść w górę. I tu już odkrywają się przed nami wspaniałe widoki, by po chwili zniknąć na dobre pół godziny, ponieważ zanurzamy się w gęsty las. My przedzieraliśmy się przez ten gąszcz po nocnym deszczu, było więc dodatkowo błocko. Szło się tam tak paskudnie, że za nic na świecie nie zgodziłabym się tamtędy wracać. A kiedy wyszliśmy na szeroką suchą drogę trzeba było nieco się wspiąć. I tu już szłam urzeczona.
Wyłaniają się widoki na Osobitą i Oravice.
To był spacer tylko we dwoje, ma to swój niezaprzeczalny urok, na całej trasie byliśmy sami. A widoki cukiereczki.
Z Rohaczami w tle
I przy bliższym spotkaniu: Wołowiec, Ostry i Płaczliwy, po prawej Trzy Kopy i Baników.
Rohacze kałuża i ja
Nie dotarliśmy na samą Magurę, zagrodziły nam drogę zwalone drzewa, lecz panorama Rohaczy przed nami wynagrodziła wszystko. Do okropnego lasu nie wróciliśmy, szeroką szutrową drogą ruszyliśmy w nieznane. Odkąd pobłądziliśmy kilkakrotnie w Karkonoszach na wiosnę w tym roku, tak błądzimy bez końca. Wkrótce wyłoniły się przed nami znajome widoki.
Powrót do Juraniowej Doliny
To kraina kolorowej roślinności
Taką urokliwą drogą zdążamy do Juraniowej, łączy się ona z asfaltem tuż obok wiatki z ławeczkami. I znów, jak przy Dolinie Kwaczańskiej, mamy plan na przyszły rok. Drwale usuwali na górze zrąbane drzewa, a zatem jest szansa, że za rok szlak będzie oczyszczony. A podobno z samej Magury jest widok na polską stronę.            

                            3. Górna stacja wyciągu pod Spaleną

     Nic nas już nie goni ani nie przymusza do ekstremalnych wypraw, zdobyliśmy Rohacze i możemy  delektować się Tatrami we wszelkich wymiarach, zwłaszcza tych małych. I tak, zupełnie po ceprowsku, ale nam wolno😉, wybraliśmy się na spacer z górnej stacji wyciągu pod Spaleną w dół, po narciarskim stoku, na którym szusował nasz Paweł z przyjaciółmi kilka lat temu. O dość porannej godzinie, by jednak nie trafić przypadkiem na tłumy pojechaliśmy przez Zuberec na Parking pod Spaleną. Syci górskich wrażeń przeszłych z tym psychicznym komfortem, iż dziś ekstra wspinaczka zostanie nam oszczędzona ruszyliśmy w dół. A ogrom gór nam towarzyszył.
Jedyne wysokogórskie ujęcie😂tego dnia: Spalona nad nami, w środku Pachola.
I dalej po narciarskim stoku
Na trasie napotkaliśmy nawet kamienisko, na którym nie omieszkałam zrobić sobie zdjęcia.
Dalsza wędrówka po pustym stoku w ciszy i kwiatach nastrajała nostalgicznie.
A tam, gdzie stok kończy się, bowiem zaczyna tu się górka prowadząca do dolnej stacji wyciągu, skręciliśmy w lewo i ku naszemu zdumieniu wkroczyliśmy niemal do karkonoskiego świata.
Lasem wędrowaliśmy do odkrytej przestrzeni, skąd skręciliśmy z powrotem, również w lesie, do samochodu czekającego na nas cierpliwie na parkingu.
Osobita towarzyszy nam całą drogę w różnych odsłonach.
Niesamowite było to błądzenie po nieznanych szlakach, kiedy szliśmy nie wiedzieć gdzie, a każda droga w sumie i tak zaprowadzić nas miała z powrotem, ukazując tylko nowe górskie pejzaże, trochę sudeckie gdyby nie Rohacze i Osobita przed oczami.

                                4. Skoruszyna

      Od lat obiecywałam sobie podejście na górkę, którą wiele lat temu wybraliśmy na spacer w Oravicach. Kiedyś był tam wyciąg, dziś zostało po nim zardzewiałe wspomnienie. Na Skorusinę prowadzi kilka szlaków, między innymi z drogi na Zuberec, jest tam nawet mały parking, lecz strach zostawić tak samochód na łysej przestrzeni i ruszyć w góry. Zdecydowaliśmy się zatem podejść na ową zapamiętaną górkę z Oravic, bo byliśmy pewni na sto procent, że tamtędy właśnie szlak prowadzi. Samochód pozostawiliśmy bezpiecznie na zatłoczonym parkingu i wyruszyliśmy w górę. Spokojne podejście, bujna łąka z kolorowymi ostami, choinki jak marzenie. A potem zdziwienie, nie mogliśmy znaleźć żadnego oznaczenia szlaku, ale nie zawróciliśmy. Uparcie pchaliśmy się dalej w górę, w gęsty las bez żadnej widocznej ścieżki, gałęzie szarpały nas za głowy, a polanki okazywały się wodną pułapką. Kiedy nie daliśmy już rady dalej przedzierać się przez las w górę(śmiałam się do męża, że idziemy jak ludzie pierwotni, bo żadnej cywilizacji tam nie było i ani nawet śladu po ludziach)zawróciliśmy piękną łąką a tam z lewej strony wyłonił się ktoś na szerokiej błotnistej drodze. Popędziliśmy nią, a potem skręciliśmy nią znowu w górę. Wyszło piękne słońce i wszystko byłoby pięknie, gdyby nie totalne, koszmarne błocko, po którym nie dało się iść w górę. I z pewnością, nie była to droga dla ludzi tylko dla owiec. Bez większego więc żalu poddaliśmy się i zawróciliśmy, by po jakichś dwudziestu minutach ujrzeć ludzkie siedliska. Cóż to była za radość: ludzie, a zatem nie zginiemy😅Z wielką przyjemnością po półtoragodzinnym błądzeniu po tatrzańskim jakby buszu, zjedliśmy sowity obiad w Oravicach i mogliśmy uznać dzień wycieczkowo zaliczony. A widoki niech mówią same za siebie.
Pierwsza łąka z ostami
I druga
z widokiem na Giewont
Giewont zachmurzony. Stąd był już tylko krok do cywilizacji.
Tatry jako pasmo są w sumie małe, a Giewont widoczny jest niemal z każdej strony na Słowacji, mówiąc w dużym uproszczeniu. To taki punkt orientacyjny, żebyśmy się zagubili i zawsze wiedzieli, gdzie jest nasz dom😊

                        5. Chodnik w koronach drzew - Bachledka

        Tej słowackiej atrakcji nie dość się nazachwycać. Po górskich wyprawach, a nawet po zwykłych wycieczkach jest to fantastyczna zabawa i nowe doświadczenie. Jedziemy na Łysą Polanę a stamtąd do pierwszej większej miejscowości, jaką jest Ździar - ośrodek narciarski. Jest to długie miasteczko, rozciągnięte wzdłuż drogi a tym samym Tatr Bielskich górujących nad nimi. Na samym jego końcu pilnie szukamy drogowskazu na Bachledkę czyli Chodnik w koronach drzew i skręcamy ostro w lewo. Parking jest tam na tyle duży, że spokojnie znajdziemy miejsce i tu decydujemy: albo wdrapujemy się pieszo na górkę z Chodnikiem, albo na całkowitym luzie fundujemy sobie dodatkową atrakcję, jaką jest wjazd wagonikiem kolejki. My wybraliśmy tę drugą opcję i nie żałowaliśmy ani chwili. Z górnej stacji kierujemy się do kasy nieco poniżej i wchodzimy na ów czarowny chodnik - jest to trasa jednokierunkowa. Ludzi było dość sporo o tej godzinie-około jedenastej, lecz zwiedzający rozciągają się w długi wąż. Nikt nikomu nie przeszkadza w robieniu zdjęć w punktach widokowych, nikt nigdzie się nie spieszy, po prostu cudowny relaks śród ogromnych choin z widokiem na Tatry Bielskie. 
Każdy znajdzie tu miejsce dla podziwiania widoków w spokoju.
Kiedy wyszło słońce po polskiej stronie czyli z lekka po prawej
widać było nieśmiertelny Giewont.
Na widoczną wieżę wejdźmy koniecznie, tam dopiero zaczyna się zabawa.
Chodnik ten jest również miejscem naukowej i zręcznościowej zabawy dla dzieci, stąd mają one o wiele większą uciechę niż dorośli. Wejście na wieżę nie nastręcza żadnej trudności, za wyjątkiem może protestującego błędnika, bowiem stale poruszamy się po okręgu w jednym kierunku. Ludzie idą więc powoli, a ja korzystałam i robiłam zdjęcia.
Przyznam, że jest to miejsce, gdzie mogę jeździć co roku😀pomimo, iż z atrakcji na szczycie wieży nie skorzystałam, bo strach mnie obleciał😂
Skoro Jarek tak się śmieje,
nie mogło być źle...

        ale z drugiej strony😅
Wrażenie, że wpadnie mi tam but i potem będę go szukać kilkanaście pięter w dół, było nieodparte. 
Ze spodniej strony wygląda to naprawdę dramatycznie😆
Nie zjechałam również w rurze, znajdującej się w środku wieży, bo gdy szłam w górę dochodziły skądś straszliwie krzyki, a potem zorientowałam się, że to w tej rurze. 
Na górze z Chodnikiem jest tyle atrakcji dla dzieci i dorosłych, że można tam spędzić cały dzień, czego następnym razem nie omieszkamy zrobić. Polecam to miejsce wszystkim i życzę miłej zabawy.

2 komentarze:

  1. Jak wiesz nie lubię wspinać się pod górę, czy to są góry, pagórki, czy schodki, ale wyciąg to co innego. Wyciągiem chętnie się przemieszczałam, czy to z nartami, czy bez nart. Bo widoki z góry niezwykle zawsze mi się podobały. A z drugiej strony mam lęk wysokości, więc takie przejście siatkowane z widokiem w dół przyprawiłoby mnie o niezłą telepkę. Rura do zjeżdżania kojarzy mi się z rurą w aqua parku, zjechałam raz i strasznie mną sponiewierało, wywaliło, głowa w dole, nogi w górze, życie przed oczami. Dziękuję za takie atrakcje. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Rurą w aqua parku zjechałam tylko raz i omal się nie udusiłam - przez moją astmę musiałam jechać na bezdechu tak było tam gorąco, dobrze, że jechałam za plecami Jarka to całe fontanny wody lały się na niego a nie na mnie. Raz w życiu i wystarczy:)Dlatego nie zaryzykowałam tej rury w Bachledce, choć ona była bez wody. A wejście na taką siatkę - hm, może jakbym była w "kajakach" a nie zwykłych butkach sportowych to bym weszła, ale ta panika, że noga mi w tym oku siatki ugrzęźnie a ja zostanę bez buta - wyobraźnia robi swoje:)Natomiast spokojny spacer wśród drzew tym chodnikiem jest do powtórzenia.

    OdpowiedzUsuń

Zima w Tatrach

                    Kalejdoskop zmian. Zima w Tatrach 2024      Wytrwali obserwatorzy przyrody a także cykliczności plam słonecznych już da...