poniedziałek, 1 listopada 2021

Rohacze moja miłość. Część trzecia: Baników

         I tak dotarłam w mojej historii Rohaczy do ich trzeciej części, do finału. W 2017 roku z fanfarami w uszach i skrzydłami u ramion wbiegałam niemal na Smutne Siodło. Cóż z człowieka robi radość i to rozpierające szczęście, że oto cud, na który tyle czekałam, ziszcza się. 

Smutną Doliną podążamy na spotkanie z Rohaczami
Smutna Dolina nie może być smutna, skoro jest taka kolorowa, a otaczają nas majestaty szczytów. I w zasadzie idziemy sami, tylko my i Rohacze.
Smutne Siodło i szlak na Trzy Kopy
    Na przełęcz dotarliśmy z parkingu Pod Spaleną w zawrotnym tempie trzech godzin. Wiało okropnie, i choć było bardzo gorąco, popas zrobiliśmy tu krótki. Ze Smutnego Siodła skręciliśmy w tym roku w prawo. I od razu stanęliśmy przed wyzwaniem. Ta kamienna pociosana skała widoczna na zdjęciu powyżej nie jest w żaden sposób oznaczona, nie ma tu szlaku, każdy musi radzić sobie sam. Zawracaliśmy więc kilka razy, nie bardzo wiedząc jak ją obejść i dostać się do normalnego świata gór: zawalonej głazami przestrzeni, lecz z widocznym szlakiem. Kiedy ukazała się nam pierwsza z Trzech Kop wyrwaliśmy do niej, jakby nam z dziesięć kilo ubyło - nareszcie wszystko na trasie wróciło do porządku.
Pierwsza z Trzech kop przed nami
Za nami Rohacz Ostry z lewej i Płaczliwy z prawej
Po drodze ze zdziwieniem obserwowałam za nami Rohacze z zeszłego roku: z tej strony nie robiły jakiegoś diabolicznego wrażenia, choć samotny "zębaty" Płaczliwy pozdrawiał nas w sposób odrealniony. Na Pierwszej Kopie odpoczęliśmy, ja zasłoniłam głowę i szyję przed wiatrem - nie był zimny, ale silny. W taki upał tylko ten wiatr nas ratował, gdyby go nie było, nie wiem czy dalibyśmy radę przejść tę trasę. A po naszej prawej stronie wyłoniła mi się wśród skał płaszczyzna naszej Brestowej z 2015roku. 
Na pierwszej z Trzech Rohackich Kop ukazuje się Brestowa
Przed nami w dali nawet nie umiałam nazwać poszarpanych szczytów, do których zmierzać mieliśmy już za chwilę.
Obły masyw to Gruba Kopa, zdawałoby się o rzut kamieniem. 
    I oto stanęłam tego dnia w obliczu największego z moich tatrzańskich wyzwań w życiu: bezpieczny, a przynajmniej znany mi, świat kamieni zamienił się w świat łańcuchów. I proszę wszystkich młodych ludzi, aby w tym miejscu pamiętali o tym, iż zdobyłam Rohacze nie będąc młodą kozą, silną i zdrową, tylko panią po pięćdziesiątce - to tak jakbyście chcieli ujrzeć na tych łańcuchach nad przepaściami własną mamę. I może wcale nie byłoby słuszne, gdybyście próbowali ją powstrzymać. My z mężem nie uprawiamy żadnych sportów, niczego nie trenujemy, jedyne co posiadamy to obycie z Tatrami. I świadomość, iż uleganie panice dobre jest na nizinach, a w takich miejscach sprawdza się żelazna odporność psychiczna - której nie należy mylić z fizyczną. Skoro zatem ja sobie poradziłam ani taka zdrowa, ani taka silna, to pewnie każdy w moim wieku, a obeznany z górami, przebrnie przez tę trasę. Przedzieraliśmy się od Pierwszej Kopy do Banikowu cztery godziny dzikimi przepaściami, wąskimi jak żyleta przełączkami a miejsca, gdzie łańcuchów nie było, napawały mnie wręcz grozą. Niczego nie oglądałam przez te cztery godziny poza własnymi butami, kamieniami na których je stawiałam oraz tymi co wyrastały mi przed nosem. I żelaznymi łańcuchami ratującymi życie. Bardzo przydatne stały się więc rękawice zakupione w tym celu w internecie.
Ładnie😱Świat łańcuchów zaczyna się...
Jasne, w tym miejscu trzeba jeszcze koniecznie zapiąć pasek...
Po widocznym łańcuchu będziemy schodzić
Pierwsza ściana łańcuchowa zrobiła na mnie wrażenie tylko na początku. Z miejsca, gdzie mąż robił mi poniższe zdjęcie wyglądała może zatrważająco, lecz ja po prostu usiadłam na kamieniach i zsuwałam się po nich, podtrzymując się rękami i ledwo trzymając się łańcucha. 
Dobry początek to połowa dzieła.
    Wszystkie ekstremalne zdjęcia z tego czterogodzinnego przejścia, na mapie słowackiej funkcjonującego jako dwie i pół godziny, to klatki z filmu kręconego kamerą czołówką przez mojego męża. Profesjonalny aparat fotograficzny i ręczna kamera przewędrowały z nami, ten łącznie trzynastogodzinny szlak, bezpiecznie w naszych plecakach. Moja pamięć wymiotła wszystkie rozległe widoki, które tak zawsze mnie upajały. Przetrwała wyłącznie dzięki tym zdjęciom.
Przełączka pomiędzy Pierwszą a Drugą Kopą z Rohackimi Plesami w dole.
Pierwsza Kopa to niezła "czacha".
I co dalej?
Na ścianie Drugiej Kopy "przyssałam się" płasko do ściany, by kilka kroków dalej "odlecieć" z łańcuchem, bo chyba za blisko go chwyciłam. Nie zdążyłam się mocno przestraszyć, a już "zgruntowałam" skałę i stałam bezpiecznie. Mąż idący za mną przeżył jednak chwilę grozy. Tu ważna informacja - na łańcuchu może "znajdować się" tylko jedna osoba! Jeśli druga chwyci ten sam łańcuch za jej plecami, to pierwsza się nie utrzyma i odpada!
Na chwilę przed "łańcuchowym lotem".
Z Drugiej Kopy nie tak długi komin oddzielał nas od nieco większej przełączki, lecz nam zejście zajęło dużo czasu. Przepaście wokół były takie, że z największą przyjemnością skupiłam się wyłącznie na czubkach traperów i tego kawałka skały, na których je stawiałam.
Komin Drugiej Kopy

Niby krótki ten komin a przepaścisty....
I Druga Kopa za nami.
Dotarcie do Trzeciej Kopy to cichy łańcuchów świat, choć może już nie taki stromy. I co znamienne: na tej czterogodzinnej wspinaczce szczytami wyminęło nas w jedną i drogą stronę po siedem osób, zrobili to bardzo szybko, a zatem cały czas szliśmy sami. My, Rohacze i cisza.
"Zębaty' świat Trzeciej Kopy

Nareszcie Gruba Kopa przed nami
Z Trzeciej Kopy na Grubą Kopę prowadził łagodny szlak bez przepaści, jaka ulga😂Widoki z podejścia uzmysłowiły mi, że był tam jedyny od dwóch godzin kawałek "po prostym". Nogi mi się trzęsły jak galareta, przysiadłam więc na skalnym zębie, by zrobić telefonem kilka zdjęć.
Z Trzeciej Kopy był nawet kawałek "po prostym".
I oto chodziło cały czas - Rohackie Plesa w dole.
Widok warty wysiłku 
Umordowana do granic możliwości usiadłam na obłym i szerokim szczycie Grubej Kopy(2168m npm), podziwiając Rohackie Plesa w dole. Z tego potwornego zmęczenia nie byłam nawet w stanie zjeść całej bułki, tylko piłam. I nawet nie wiem, tak działa górski szok, czy ktoś z nami był jeszcze na szczycie, czy byliśmy sami.
Moja nagroda: Rohackie Plesa i Trzy zdobyte Kopy.
W dół do przełęczy pod pasmem Banikowu popędziliśmy wręcz, a tłumy walą jak widać😂
Pasmo Banikowu przed nami i ogrom Pacholi po prawej.
Straszliwe górzysko Banikowu... i mój mąż.
Pierwsze ściany podejścia pod grzbiet tej góry były jeszcze normalne, potem zaczął się jakiś obłęd. 
Co za szczęście, że na ten akurat "ząb" nie trzeba było wchodzić.
Już nie myślałam, gnałam przed siebie jak automat, maszyna zdalnie zaprogramowana do poruszania się. Świat łańcuchów, przepaści, skał zlał się w jedno i zdawał się nie mieć końca.
Wiedziałam, że będzie ciężko...
Ale to już chyba przesada...
Naprawdę nie wiedziałam, jak iść dalej.
Po tych skalnych zębach trzeba było przejść w pozycji wyprostowanej. Ścieżka po prawej kończy się
w widocznym miejscu, po obu stronach takie przepaście, że nawet w nie nie spojrzałam. Sama nigdy
bym tego nie przeszła... 
Po tej przepaścisto-skalnej ekstremie rzuciłam się do łańcucha na granicie przed nami jak tonący do burty łodzi. I wcale mi nie przeszkadzało, że był zimny jak czort, najważniejsze, że był... A kiedy pokonaliśmy kolejne wypiętrzenie łańcuchowo-skalne okazało się, że najgorsze dopiero przed nami.
Byłam już tak potwornie zmęczona, osiem godzin wspinaczki za mną, a tu taka zgroza....
Mąż, aż krzyknął na ten widok, że to jak pięć Rohackich Koni. Myślę, że chyba jak osiem. Nie miałam już nawet sił na strach. Pewnie dlatego, gdy odleciałam z łańcuchem od skały na całą długość nóg z pełną świadomością w tym ułamku sekundy, że jeszcze chwila i nie złapię nogami skały, lodowata panika zorała mnie aż do żołądka. Nie utrzymałabym się na łańcuchu tylko rękami, a mąż stał zbyt daleko, by mnie przytrzymać. Na szczęście "złapałam" nogami tę skałę.
Wiszę nad przepaścią? To przecież niemożliwe.
To gdzieś w tym miejscu poczułam "oddech kostuchy na plecach".
A po tej gładkiej ścianie z łańcuchem nie przeszliśmy.
Zeszliśmy do tej krótkiej ścieżki, by znów wrócić na łańcuchy. Baników na wprost.
A gdy już to całe szaleństwo banikowskiego grzbietu dobiegało końca, okazało się, że jeszcze trzeba przejść przez grań! To naprawdę był już szczyt wszystkiego. 
A w głowie już tylko jedna myśl się kołacze: kiedy to się wreszcie skończy?
Nieprawda, w takiej chwili w głowie jest kompletna pustka.
Dałam radę, oczywiście, a w te tysiąc metrów przepaści pode mną albo i więcej po prostu nie patrzyłam. Na pół trapera oparcie na występie skalnym, podpieranie łokciem, bo nie było już czym, chyba że zębami, i ani chwili wytchnienia, bo znów łańcuchy. Tym razem były już jednak ostatnie. Ujrzałam przed nami, wcale nie blisko, płaską pionową niemal czarną ścianę Banikowu i nigdy już się nie dowiem, jak tam weszłam po tym pionie. Mąż wyłączył w tym miejscu kamerę, a potem byłam już ostatnie metry przed szczytem - mam zatem jakieś piętnaście minut kolejnej przerwy w życiorysie.
I wreszcie koniec, Baników tuż tuż, a mnie, można śmiało powiedzieć, urwał się w tym miejscu film.
Nie pamiętam, jak stąd dotarłam na szczyt.
A dotarłam - Baników moje zwycięstwo.
Baników(2178m npm) - ze zmęczenia nie byłam nawet w stanie podnieść się, żeby zobaczyć świat za moimi plecami. Piłam, jadłam, nie dowierzając, że żyję, że to wszystko przeżyłam. Moje ukochane Rohacze zabrałam ze sobą na zawsze. Ja Madzia Rohacka, tego roku w czerwcu miałam promocję mojej pierwszej książki - "Kropli, wiedziałam już wtedy, że zaklnę całą moją miłość do gór w drugiej. Nigdy nie napiszę już takiej książki jak "Snuje się mgła", do niej wyrwałam z siebie cały mój górski świat. I dzięki temu mogę tworzyć inne. "Ruiny" oczekują na jakiegoś wydawcę, który się nad nimi zlituje, by je opublikować. "Klejnoty" - moje drugie ukochane dziecko literackie wymagają jeszcze rocznych poprawek, zanim będzie można je wydać. A piąta książka już się z mgieł niebytu wyłania.
Zaraz będziemy schodzić - Pachola przed nami, po lewej Siwy Wierch, w głębi po prawej Salatin.
I jeszcze rzut oka na koniec naszej trasy, stąd schodzimy do Banikowskiej Przełęczy. Trzy i pół godziny męki dzieli nas od parkingu Pod Spaleną. Do trzynastu godzin trasy brakowało nam dwudziestu minut. I ku memu zdumieniu następnego dnia wstałam bez żadnego bólu nóg, pojechaliśmy zwiedzać Oravski Podzamok, a ja całkiem żwawo się poruszałam. Nie miałam jednak złudzeń, tej trasy już nie powtórzę. 

Dziś wiem, że pozostaje żywa w mojej pamięci, a Tatry odkrywają przede mną coraz to nowe fantastyczne uroki, bez konieczności ekstremalnych wyzwań. 
Wszystkim zakochanym w Tatrach, a obytym z nimi wystarczająco, życzę tego cudu: chwytajcie plecaki i pędźcie na Rohacze!
















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zima w Tatrach

                    Kalejdoskop zmian. Zima w Tatrach 2024      Wytrwali obserwatorzy przyrody a także cykliczności plam słonecznych już da...