poniedziałek, 1 listopada 2021

Rohacze moja miłość, część druga: Rohacki Koń


        W 2016 roku spełniło się nasze marzenie, zdobyliśmy z mężem Rohackiego Konia. Odczekaliśmy cierpliwie do ostatniego dnia pobytu w Hladovce, by mieć super pogodę bez najmniejszego ryzyka burzy. Skoro świt zerwaliśmy się i pojechaliśmy przez Zuberec na rohacki parking Pod Spaleną. O tej porze był właściwie pusty. O siódmej rano wyruszyliśmy w drogę na Rohacze. Na Smutne Siodło dotarliśmy o dziesiątej dziesięć. Pogoda rankiem nie gwarantowała sukcesu.


W 2016 roku ławeczki na rozejściu szlaków w drodze na Smutną Przełęcz jeszcze funkcjonowały.
Poniżej: przy takiej pogodzie Siodło, z którego rozchodzą się drogi na Rohacze rzeczywiście wydaje się smutne.

Spotkane na Siodle dwie Słowaczki wybierały się na Trzy Kopy i Baników, jedna z nich powiedziała nam, że lepiej z tej strony zdobywać Rohackiego Konia, bo lżej się schodzi z tej drugiej. Ruszyły w chmury, a i my nie zamarudziliśmy zbyt długo na przełęczy, po zimnych skałach zaczęliśmy się wspinać w kierunku Płaczliwego. Przełęcz została pusta.
Zdobywamy pierwsze skały.
Demoniczny wręcz widok na Rohacza Ostrego, to ten mniejszy zaokrąglony pośrodku, i Płaczliwego. 
Przystanek z Rohaczem Ostrym w tle.
Kiedy wydostaliśmy się z ciemnych chmur na Nogawicę pod Płaczliwym wyszło ku naszemu zaskoczeniu słońce. Mieliśmy płaski teren Nogawicy tylko dla siebie, oprócz nawołujących się od dłuższego czasu gromadnie świstaków, nikt nam nie towarzyszył. Nie zauważyliśmy ani jednego, lecz ich charakterystyczne świsty, nie do pomylenia z innym dźwiękiem, rozlegały się w tym miejscu ze wszystkich stron.
Nogawica pod Płaczliwym z Wołowcem
Podchodzimy na Płaczliwego


A ten coraz bardziej się wypiętrza.
Poniżej: Nogawica pod Płaczliwym, reszta Rohaczy w chmurach
Podejście na Płaczliwego przez długi czas nie stanowiło dla mnie problemu. Kiedy wyrosły mi jednak przed nosem pionowe skały, pomocna dłoń mojego męża okazała się niezbędna - sama bym się nie podciągnęła. Po czterech godzinach wspinaczki stanęłam na Płaczliwym(2125m npm), zachwytom nie było końca. Urzekł mnie ten widok poniżej na zdjęciu. Jakoś tak malarsko zapadł mi w  duszę, taki obraz mogłabym mieć na ścianie, nawet gdybym nie rozpoznawała szczytów. I siedziałabym sobie przed nim godzinami.
Na Płaczliwym. Z lewej Trzy Kopy i Gruba Kopa, dalej Spalona i cała grań Brestowej.
Rohackie Plesa z Płaczliwego
Rohackie Plesa w dole stanowiły zaś normę, której nie poświęciłam zbytniej uwagi. Bardziej zafascynował mnie widok tego, co nas jeszcze tego dnia czekało.
Tajemnica Rohacza Ostrego. Za nim Wołowiec i w tle Kominiarski Wierch.
I ja dotarłam na Płaczliwego. A za mną "kłębiły się" zupełnie nieznane mi szczyty.
Z Przełęczy pod Płaczliwym wyruszamy na Rohacza Ostrego.
Około w pół do pierwszej stanęliśmy na Przełęczy pod Płaczliwym, gdzie łączą się szlaki ze Smutnego Siodła oraz z Ziarskiej Doliny. Zostawiamy za sobą ogrom Barańca ograniczającego od południa tę dolinę i ruszamy na spotkanie z Rohackim Koniem.

Maleńkie skalne siodełko bez nazwy w drodze na Rohacza Ostrego.
Skalny świat
Nie było już żadnej wątpliwości, że opuściliśmy w miarę bezpieczny świat i wkraczamy do krainy granitów. Za skałą widoczną na zdjęciu powyżej skrywała się pierwsza łańcuchowa ekspozycja. Za nią wąziutka ścieżka prowadziła nad przepaścią. I kiedy docierałam już do kolejnego wypiętrzenia, skąd miałam rozpocząć wspinaczkę na Rohacza Ostrego, w jednym miejscu "zjadł" mnie strach. Wąska przełączka ukazała mi, że żarty się skończyły, a przepaść "wyciąga po mnie ręce". Skończyłam filmowanie przed tym przejściem, a potem odwracając głowę od zionącej w dole głębi, z przymkniętymi oczami i na głębokim wdechu, zrobiłam kilka kroków, które mnie bezpiecznie oddzieliły od tego makabrycznego miejsca.
Płaczliwy za nami. A także zionąca grozą otchłań.
Dalekie podejście na Smutną Przełęcz
A górskie wyzwania dopiero się przed nami wyłaniały. Pierwszym był komin, widoczny już z daleka. Zapytałam przechodzącego w przeciwnym kierunku górskiego wędrowca, czy można go ominąć. A on mi na to: jeśli umiecie lietat. Lietat?! A zatem nie ma mowy, trzeba się tam wspiąć. Bałam się potwornie. I słusznie, był to mój pierwszy komin w życiu.
Komin życia
Tak wkrótce i ja, jak ludzie na zdjęciu powyżej, wdrapywałam się w tym kominie. Poważnym błędem było, iż nie mieliśmy rękawic do wspinaczki. Ręce nakremowane balsamem przeciwsłonecznym ślizgały się po mokrych łańcuchach. Co ja tu przeżyłam, pominę milczeniem. Dość, że mąż asekurował mnie bardzo ambitnie i w końcu pokonałam komin życia.
Kolejna ściana na szlaku😉
A po nim rozpoczął się dalszy ciąg wspinaczki skalnej. Z jakiego powodu jednak na tej skale powyżej namalowano, iż tędy szlak prowadzi, skoro można ją ominąć na całkowitym luzie z prawej strony, tego nie odgadłam do dzisiaj.

Jak to w górach, litości nie ma, wspinaczka bez końca.
Na Rohaczu Ostrym
I wreszcie dotarliśmy. Rohacz Ostry(2087m npm)składa się z dwóch szczytów, właściwego i Rohackiego Konia. Na właściwym jest zdecydowanie mniej miejsca niż na Płaczliwym, a największe wrażenie robi ściana Konia i widoczne w dole podejście po pionowej skale, do której łańcuchy uczepione są już u szczytu.
Ta granitowa "głowa cukru" zasłania właściwego Rohackiego Konia.
Nie odpoczywaliśmy długu na Ostrym, największe wyzwanie dnia dzisiejszego napędzało nas adrenaliną: zdobyć, przejść a potem już tylko schodzić.
Wspinaczkowa ściana na Rohacza Ostrego, dla nas zejście.
A że na tej trasie lekko nie jest, świadczy ściana na powyższym zdjęciu. Nie umiałam wtedy jeszcze odwrócić się plecami do przepaści, mąż zatem asekurował mnie przy tym zejściu noga przy nodze. I zanim "pochłonął nas" Rohacki Koń na naszej drodze stanęło trzech zakapturzonych mnichów
Trzech mnichów i mój mąż. A Rohacki Koń wciąż przed nami.
Niech tylko ktoś zaprzeczy, że to nie jest trzech zaklętych w kamień mnichów😄Za nimi kamienny szlak prowadzi prosto na Rohackiego Konia, a ja skręciłam jeszcze za jedną skałę, by zrobić mu zdjęcie. Mąż przestraszył się, gdzie zniknęłam, w takim miejscu nie można stracić siebie z oczu. "Jestem, jestem"- odpowiedziałam szczęśliwa, że zabieram z tego szlaku ze sobą taką zdobycz:
Rohacki Koń. Nie widać tylko przepaści spływających skałami gdzieś w jakąś niekończąca się głębię. 
I zaczęła się nasza przeprawa przez Rohackiego Konia. Szłam pierwsza, a mąż mnie filmował. Dzięki temu mam zdjęcia ze zdobywania tej niesamowitej skały, są to klatki z filmu. Powiem, iż dygot na plecach, że nie chroni mnie żadna ściana skalna, której mogłabym się złapać, że jestem jak na dachu świata tylko ja i powietrze, ma wymiar odmieniający ludzkie ego. Uczy pokory. 
Rohacki Koń i ja
Zdusiłam w sobie strach, bo w takim miejscu nie ma innego wyjścia. Tylko skupienie dokładnie na tym co robimy, pomoże przejść bezpiecznie "rohacki dach świata". A pomimo tego popełniłam błąd.
O litości zapomnieć
W tym mniej więcej miejscu łańcuch doczepiony był do ściany hakiem, który ja nazywam dulką, jak w łodzi. Trzeba wtedy przełożyć ręce z jednego łańcucha na drugi... i nogi również. A ja na tym dachu świata przełożyłam nogę prawą, bo łatwiej, a lewa ugrzęzła mi pod dulką, zahaczyłam o nią. To były sekundy, lecz tak długie, że zatrzymało mi się serce, gdy wyciągałam trapera spod haka, by i jego przełożyć. Uratował mnie chyba tylko ten lodowaty spokój, a także wieloletnie doświadczenie górskie: przy takich przepaściach nie patrzy się w dół dalej, niż na długość ręki. I nie spojrzałam, nie wiem więc, czy to jest tysiąc metrów czy więcej. Gdybym jednak wtedy spadła, nie byłoby czego zbierać. Ktoś czuwał nade mną, i nawet wiem kto. Przedarłam się do widocznego na zdjęciu małego kamiennego wgłębienia i na tym zakończyłam samodzielną podróż przez Rohackiego Konia.
Jakby to powiedzieć? Fajnie było...
W tym miejscu utknęłam i nie przeszłabym dalej bez pomocy osoby żywej, a był to mój mąż. Od tej chwili stał się dla mnie nierozwiązaną zagadką. W jakiś sposób przeszedł po tej gładkiej skale z mojej prawej strony, obrócił się do mnie przodem... i na ułamek sekundy jedna noga omsknęła mu się na skale, a we mnie znów serce ścięło się lodem. Mój mąż nawet tej chwili nie pamięta, złapał mnie za rękę i po tej gładkiej jak lustro ścianie przeciągnął mnie do miejsca, gdzie było już bezpiecznie. A ja od tego "przejścia" mam przerwę w życiorysie, w ogóle tego nie pamiętam. Potem widzę tylko jakieś urywki, ludzi wyłaniających się z pionowej ściętej skały i twierdzących, że tam to dopiero są łańcuchy. Łańcuchy?! Ja mam już dość łańcuchów, chciałam krzyczeć, lecz mój mąż wykorzystał chyba ten mój szok i już schodziliśmy po pionie. To znaczy, mąż "stał" za mną(na łańcuchu) i jedną moją nogę za drugą przekładał na kamieniach. Może się to wydać śmieszne, ale wtedy pytałam tylko w jakimś amoku, kiedy będę mogła "położyć się" na plecach i po prostu zjechać po tej ścianie, nic innego mnie nie obchodziło. I wreszcie usłyszałam: "teraz możesz". Oparłam się więc plecakiem na łańcuchu, podkurczyłam nogi, by zamortyzować "lądowanie", i tak zjechałam, nawet nie wiem czy raz, czy kilka. To była prawdziwa jazda bez trzymanki😂
Ściana przed Rohackim Koniem(lub za).
I koniec tego horroru. Adrenalina telepała mnie jeszcze długo, kiedy okazało się, że dalsze zejście po ścianie do Rohackiego Konia nie jest oznakowane. Nie było zatem proste, zewsząd otaczał mnie świat ogromnych kamieni. Mąż, widząc, że już sobie poradzę, w podskokach pognał na przełęcz, skąd filmował Rohackiego Konia. Wkrótce i ja tam dotarłam z kolejnymi zdobyczami fotograficznymi.
Jamnickie Plesa z zejścia ze ściany pod Rohackim Koniem. Widoczny jest Kominarski
Wierch a nawet maleńki "ząb" Giewontu.
Ściana do Rohackiego Konia wznosi się nad Doliną Jamnickich Ples, do których zamierzam się kiedyś wybrać, tak mnie wówczas urzekły.
Wołowiec
Schodzimy do Przełęczy pod Wołowcem. Podejście na tę górę po rohackich ekstremach to niedzielny spacerek. Z widokami na Konia, im wyżej się wspinałam, tym bardziej robił się urzekający.
Ściana Rohackiego Konia jeszcze z zejścia, także na zdjęciu poniżej

Dwa ujęcia Rohaczy z podejścia na Wołowiec
Poza Smutną Doliną rozciągał się z podejścia na Wołowiec widok na Rohackie Plesa i pozostałe pasmo Rogatych Gór.
Rohackie Plesa w dole
Około piętnastej trzydzieści dotarłam na Wołowiec(2063m npm). Pierwszy raz w życiu, za to od razu jako wytrawny górołaz, czyli kobieta po przejściach 😄 
Na Wołowcu
Spotkałam tutaj miłą zakonnicę, która chciała mi zrobić zdjęcie na tle Rohaczy. Podziękowałam i odpowiedziałam cała dumna, że właśnie stamtąd zeszłam i mam pełno zdjęć. "A, to szacunek" - tak mniej więcej brzmiały jej słowa. Wtedy dopiero poczułam, iż naprawdę dokonałam czegoś wielkiego, przynajmniej jak dla pani w moim wieku.
Widok na nasze Rohacze z Zabratu
Zejście z Wołowca na Zabrat zamieniło się dla mnie w jedno pasmo zdjęć, przy pięknej pogodzie zrobiłam ich mnóstwo, już nigdzie mi się nie spieszyło. Na Zabracie spotkałam dwie Słowaczki, z którymi wymijaliśmy się w drodze na Rohacza Ostrego. Siedziałam wtedy na ławeczce(dziś już nie istniejącej)i zapytałam młodszą: Jak było? A ona na to z fantastycznym uśmiechem: Wybornie, z akcentem na y, co zabrzmiało tak jak powinno. Wybornie, ale jak, wie tylko ten, kto to przeszedł.
Rohacze z zejścia z Zabratu
I oto, żegnaliśmy się już z Rohaczami. Są groźne, lecz tak piękne, że zostają z nami na zawsze.
W tle widać nasz szlak na Smutną Przełęcz.

A to już zapowiedź przyszłorocznej przygody: Trzy Kopy i Gruba Kopa
Po tej rohackiej zaprawie bałam się kolejnego wyzwania, bo już wiedziałam, że naprawdę będzie ciężko. Pokonać własny strach, nie słabość nawet, lecz lęk, to jednak coś co zapewne ruszyło naszych praprzodków u zarania ludzkości do marszu w nieznane i zdobycia wszystkich kontynentów. Mamy to w genach, tę ryzykancką żyłkę podróżnika.















 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zima w Tatrach

                       Szlakami legend tatrzańskich - zima 2025     Zimowe wyprawy sprzyjają snutym później przy kominku opowieściom. I to n...