wtorek, 5 kwietnia 2022

Tatrzańskie piękności

                                             Zawrat            

    Zawrat to o łańcuchach pieśń - tak napisałam w cyfrowym albumie przy zdjęciach z wyprawy na tę przełęcz z 1999 roku. I niezależnie od tego czy wspinamy się po nich, czy schodzimy to groźna pieśń. Ta eskapada łańcuchowa przynależy do bardzo długiej trasy i zanim wpiszemy sobie w plany drogowskaz Zawrat, trzeba to dobrze przemyśleć. Zwykłe górołazy, tak zwane spacerniaki: Ścieżka nad Reglami, Kasprowy, Giewont, Suche Czuby mogą doznać na tym niebieskim szlaku wstrząsu. Potrzebne jest tu obycie w górach: trampki i jedna butelka wody odpadają z marszu, to jest dobre na Krupówki. Wiem, że ryzykantów nie ustrzegą żadne słowa, a zwyczajnie też ludzie lekceważą wszelkie przestrogi, by potem jak zdołają szczęśliwie powrócić do domu, podśmiewywać się, że to nic wielkiego. Ja mam na myśli jednak takich turystów, którym miłe jest nie tylko własne życie, ale też wszystkich, których ze sobą zabierają na szlak. Zawrat jest dla wszystkich, trzeba tylko uświadomić sobie wysiłek, który nas czeka.

Fotograficzną opowieść o Zawracie zaczynam
od Roztoki i wodospadu Siklawa, 2018r
Od Palenicy Białczańskiej wędrujemy asfaltem do Wodogrzmotów Mickiewicza
zaraz za nimi skręcamy w prawdo do Doliny Pięć Stawów Polskich.
Siklawę można fotografować tysiące razy i zawsze będzie inna, i nigdy się to nie znudzi.
Jeśli wyruszamy z Kuźnic samo dotarcie pod łańcuchy to ze cztery godziny wędrówki(to są wyliczenia na tzw.oko), zaś jeśli chcemy dotrzeć na Zawrat przez Pięć Stawów będzie tego sześć z jednym dłuższym odpoczynkiem na siedząco. Są to rachuby nie dla wyczynowców a dla tych, co przy wspinaczce lubią pozachwycać się pięknem przyrody i robią setki zdjęć😃 - a także bez postojów w schroniskach, bo to zawsze jest godzina w plecy. 
Zdjęcie magia - stąd wypływa strumień będący początkiem Siklawy.
 Jest to Wielki Staw Polski, po lewej dwa stożki to Wielki i Niżny Kostur a na wprost Kotelnica.
Wielki i Przedni Staw Polski, widok na Świstówkę po lewej.
Można się w tej wodzie zakochać
Z tamtej strony Wielkiego Stawu Polskiego prowadzi szlak na Szpiglasową Przełęcz.
Na pierwsze zetknięcie się z wyprawą łańcuchową - do której takowe wspomożenie się na Giewoncie, Małołączniaku a także na Szpiglasową Przełęcz się nie zalicza - dobrze jest wybrać właśnie Zawrat i to od Murowańca, by oswoić się ze wspinaczką po łańcuchach. I choć potem, gdy już wrócimy do domu, opowieściom pełnym grozy o zdobywaniu Zawratu nie będzie końca - zwłaszcza klasycznym wysiłkowcom przed telewizorem😜 to wierzcie mi, lepiej jest po nich wchodzić niż schodzić.
Zmierzamy wprost przed siebie.
A towarzyszy nam Kozi Wierch - od tej strony nie sprawia wrażenie groźnego.
Wygląda to na sympatyczny spacer, a do tego miejsca trzeba się wspinać trzy i pół godziny.
Kilka kroków wyżej i Kozi Wierch zaczyna być groźny.
Przygotowani na tę straszną eskapadę? A zatem ruszamy! Kuźnice Murowaniec łykamy bez zatrzymywania - tu przekorny uśmiech: popełniłam kilka błędów przy naszej Zawratowej pieśni w 1999roku, lecz cóż nikt mnie za rękę nie poprowadził(miało to swój urok, bo byliśmy jak Robinson, na własnej skórze odkrywając ten świat). Zatrzymaliśmy się i na ławeczkach na Przełęczy między Kopami i w samym Murowańcu tracąc niepotrzebnie czas a także siły - taka jest bowiem prawda długodystansowych wędrówek po Tatrach: im częściej się siada, tym jest gorzej! Jeden turysta mijający moją ekipę świnicką w 2013r powiedział nawet, że kto siada ten ginie! Jest w tym trochę prawdy, chyba że idziemy z dziećmi - a ja przecież zabrałam na Zawrat dziesięcioletniego Mateusza.
Czyżby Jarek stał na dachu świata?
Nie, to tylko "stacja" pod Kołową Czubą, na której musowo trzeba zrobić sobie takie widokówki.
Z Kozim Wierchem
Z Miedzianym, Szpiglasową Przełęczą i Szpiglasowym Wierchem,
a w tle podwójny czub to Mięguszowieckie Szczyty i po prawej długi trójkąt Koprowego.
Ekipa nasza była na szczęście duża - cztery wspaniałe kobiety, chętnych do wspomagania Mateusza było więc dość. A że to dziecko mocarne od małego, to dał radę💖 I co najważniejsze, zabrałam go, ponieważ miał już obycie w górach - od szóstego roku życia na szlakach, w tym także długodystansowych(znaczy dwunastogodzinnych). Piszę o tym, by komuś nie przyszło do głowy, że na Zawrat można pogonić dziecko młodsze, bez obycia w górach lub szczuplutką dziewczynkę. By nie zginąć na Zawracie trzeba mieć w rękach ogromną siłą, by się na tych łańcuchach utrzymać! A są takie miejsca, gdzie dziecko wisi na nich rodzicowi pionowo nad głową, nieomal odbijając się traperem od tej głowy - to naprawdę nie są żarty. Stuprocentowo też musi mieć nieprawdopodobną wytrzymałość psychiczną - po akcji z łańcuchami czeka nas bowiem pięciogodzinna wędrówka w dół do Palenicy Białczańskiej( a jeśli zachodzimy na obiad do schroniska w Dolinie Pięciu Stawów to dokładamy godzinę). I na żadne płacze nie ma tu miejsca, każdy musi sam przebierać nogami.
I wyruszamy dalej - na razie łagodnym trawersem wzdłuż ściany Kołowej Czuby.
Obły podwójny szczyt u góry to Świnica.
Rzut oka za siebie na mury Kotelnicy, słowacki Koprowy i grań Hrubego.
A przed nami wyłania się już siodło Zawratu.
Kamienisko świata
Nasz Mateusz to było jednak najdzielniejsze dziecko świata(a zaraz za nim nasz Paweł-zaraz, czyli siedem lat później)a zatem nie tylko poradził sobie doskonale, ale jeszcze przy schodzeniu wpisał się wspaniale w nasze śpiewy i tańce nieomal, gdy dopadła nas tzw.głupawka XXL. I nie dziwcie się proszę - nie opiszę tego horroru łańcuchowego, niech każdy z Was zmierzy się z tym sam a potem mi opowie😎Są to rzeczy, które całkowicie odmieniają nasze postrzeganie rzeczywistości: jakieś takie głupstwa jak władza, stanowiska, pieniądze, domy jachty samochody, uroda czy sława to jest wszystko nic. Przeżyć Zawrat to jest wyczyn. Pamiętam, jak moja przyjaciółka Dorotka I. chyba jeden tylko krok wykonała źle na jednej ze ścian łańcuchowych i na moich oczach nagle zaczęła się po tych kamieniach zsuwać, a łańcucha nigdzie nie było, że się przytrzymać! Do dziś widzę przerażenie w jej oczach, gdy tak jedzie. W końcu zatrzymała się sama bez pomocy, ale przeżycia ekstremalne ma po tym zapewnione. Każda z nas miała jakąś taką przygodę. Potem już na przełęczy śmiałyśmy się, że żadna nawet nie pomyślała, że się od tych pordzewiałych łańcuchów pobrudzi - dłonie na maksa upaprane tą rdzą a pewnie i koszulki, nikt się nie martwił, że mu gdzieś odzież się podrze od tych kamlotów. Jeden tylko zew we krwi był: szybciej szybciej szybciej! Niech to się już wreszcie skończy! A zestawów łańcuchowych cała masa. I kiedy w końcu dotarliśmy do takiego kamiennego komina, który nas jakby otaczał z trzech stron, wiedziałam już, że przeżyjemy😅 A obok niego po prawej stronie w maleńkiej niszy stał posążek Matki Boskiej w bladoniebieskiej szacie, mocno przybrudzonej bo pewnie już długo tam stała. I to też był znak. Mateusz powiedział wtedy, że wie, dlaczego ta Matka Boska tu stoi. "Bo tutaj to już tylko Matka Boska może pomóc". Na przełęcz dotarliśmy więc spokojnie, uratowani.
Widać Jarka zmierzającego na łagodne, z tego miejsca, siodło Zawratu.
Szlak zaczyna się wypiętrzać.
Dosłownie na kilka kroków przed przełęczą musiałam przysiąść na chwilę.
Po prawej czubek Walentynkowego Wierchu, Zadni Staw pod nim, zbocze zbiega do Gładkiej
Przełęczy a nad nią obły Gładki Wierch.
I oto już przed nami Pięć Stawów, z których widzimy tylko najwyższy Zadni oraz Czarny pod murem odległych szczytów. Po zasłużonym odpoczynku pędzimy, niemal ze śpiewem na ustach, po elegancko ułożonych kamieniach😄w dół w dół i tylko w dół. Nasza pięcioosobowa ekipa dotarła do schroniska w Pięciu Stawach, by po tej szalonej eskapadzie zjeść porządny obiad. Była to słuszna decyzja. Ze schroniska ruszyliśmy w dół takim "tajnym przejściem" za ścianą budynku i ostrymi serpentynami dotarliśmy do głównego szlaku do Palenicy(omijając Siklawę). Niestety stąd do parkingu busów jest bardzo daleko, a my byliśmy już potwornie zmęczeni. Droga dłużyła się nam okropnie, a jeszcze powrót busem to też chyba ze 40 minut jazdy w traperach, gdzie stopy "tętnią życiem" jak Niagara nie przymierzając.
I wreszcie Zawrat
           Tłumów nie widać😂Za mną smukłe Kozie Wierchy - to już Orla Perć, tam mnie nie zobaczycie.

                            Bo byłam już tak zmęczona, że mogłam już tylko z tego Zawratu schodzić.

Mając to wszystko w pamięci, dziewiętnaście lat później, namówiłam męża na przejście przez Zawrat z Pięciu Stawów. Co oznaczało schodzenie po łańcuchach, o pieśni, napisz się o tym sama😂

Tu ukrywa się groźba Zawratu, stąd schodzimy.
O, właśnie tak
Tym razem zmierzamy ku przepaści.
W dole widać okruch Czarnego Stawu Gąsienicowego.
Stąd zejście nie wydaje się tak straszne.
Wyruszyliśmy z parkingu w Palenicy Białczańskiej za dziesięć ósma - dojazd busem zawsze opóźnia wyjście na szlak, samochód jedzie szybciej. I w pięknej pogodzie zwiastującej moc słońca na całej trasie wyruszyliśmy równym tempem. Jak zawsze podejście Roztoką do Piątki dłużyło się sakramencko, choć tego roku "wbiegłam" tam w rekordowo szybkim jak na mnie czasie trzech godzin. Kiedy już zaczynało mi się dłużyć ponad miarę, ukazały się widoki w górnej części Roztoki i na koniec tuż przed nami pojawiła się pieśń pierwsza tej doliny - Siklawa. To najpiękniejszy z tatrzańskich wodospadów, można by stać przy nim i podziwiać całymi godzinami. Nas gonił czas, więc podziwiamy go na dziesiątkach zdjęć robionych tu za każdym razem. Powyżej Siklawy trochę zawsze błądzę, jest tam bowiem bardzo długi, szeroki i gładki jak lustro kamień, uniesiony w górę na tyle, że nigdy nie wiem, jak tam się wdrapać. 
A stąd?😅
W kominie. Póki stoję jest dobrze.
I zabawa się skończyła.
I wreszcie pierwsza nagroda na tej trasie - Dolina Pięciu Stawów. Około godziny dziesiątej jest tu jeszcze dość pusto, a my i tak z marszu ruszyliśmy w prawo przez nieprawdopodobnie urokliwy mostek, by jakieś piętnaście minut dalej(po prostym😀)zrobić sobie jedyny na tej trasie postój z siedzeniem i jedzeniem. W 2018 roku pogoda nam dopisała, ale wiał tak straszny wiatr, że niewiele w sumie odpoczęłam, a i siedzieć się nie chciało, gdy podmuchy dawały prosto w twarz. 
Jakby to powiedzieć...

Pierwsza seria łańcuchów za nami.
A druga już czeka w kolejce.
Ukazały się Granaty.
Dalej szlak nas wiódł prosto przed siebie, omijając zakręt w prawo na Kozie Wierchy i w lewo na Szpiglasową Przełęcz. Na pierwszym kamiennym wzgórzu trochę mi dokuczyła astma i wyraźnie poczułam, że słabnę(a upał niemożebny, więc mnie z lekka zatykało). Spowolniłam więc, ale po chwili ujrzałam Jarka na jeszcze wyższym i bardziej stromym kamiennym wypiętrzeniu, popędziłam znowu😂by się z nim zrównać i tu otworzyło się przed nami zjawisko cud! Widok na całą Dolinę Pięciu Stawów w pełni słońca, zdjęcia także z Kozim Wierchem - nie do zastąpienia. I stąd już początkowo łagodnym trawersem omijamy ścianę głazowisko(czyli Kołową Czubę), by otworzyła się przed nami ta, do której ostatecznie zmierzamy. I widać już maleńki czubeczek przełęczy. Kamlotowisko jest zaiste jak z prapoczątków planety, ale wbrew pozorom nie jest ciężko. Wymiękłam jak zwykle na samym końcu, gdy się dość mocno wypiętrzyło, ale tu już Zawrat był na wyciągnięcie ręki. A tam, zamiast spodziewanej radości odpoczynku zdziwienie, że nie ma gdzie w zasadzie usiąść, wicher wieje jak potępieniec, a jeszcze okazało się, że szlak na Świnicę jest zamknięty po raz kolejny - choć akurat dla nas nie było to istotne.
To jeszcze zestaw z komina, bo był bardzo długi.
A drugi zaraz będzie - tam, gdzie przepaść.
                                                     To jakieś ekstremum
                                Po tych zdjęciach siostra nazwała mnie strongwomen!

Wrzuciłam więc coś na chybcika na ruszt, i podziwiając małe mróweczki turystów mierzących się z Kozimi Wierchami, ruszyłam z Jarkiem w cień przełęczy i zejścia do Hali Gąsienicowej. A tu ku naszemu zdziwieniu w ogóle nie wiało. Przyznam, że gdy spojrzałam w pierwszy zestaw łańcuchów - będący owym kominem, który w 1999 roku kończył naszą wspinaczkę - zwątpiłam, czy w ogóle dam radę zejść. A to był dopiero początek. I tu historia niezrozumiała dla mnie. Przeszłam całe Rohacze, trasa po szczytach przez Trzy Kopy i pasmo Banikowu to były cztery godziny łańcuchów przepaści, kominów i pionowych ścian, a wymiękłam na godzinnym zejściu z Zawratu. Czy była to przyczyna, że miałam już jednak sześć godzin wspinaczki w nogach i byłam zmęczona, czy tego, że na rohackich trasach nie było takich pionowych zestawów łańcuchowych wyłącznie w dół a wprost przeciwnie to była sinusoida, nie wiem. Faktem jest, że na Zawratowym zejściu wpadałam w panikę co chwila i wołałam do Jarka, by mnie na tych łańcuchach nie zostawiał(a w domyśle, bo zginę😅). Wiedziałam doskonale, że nie możemy wisieć na jednym łańcuchu razem, bo to jest po prostu proszenie się o śmierć, a pomimo tego, gdy tylko znajdował się dalej niż na wyciągnięcie mojej ręki to bałam się na maksa. Przedzieraliśmy się przez te łańcuchy dużo wolniej niż inni, niezależnie od tego czy szli w górę, czy w dół, ale też nie było tam żadnej kobiety w moim wieku - same młode dziarskie grupy, które w dodatku wykazywały całkowite zrozumienie dla mojego totalnego stresu. Nauczona rohackim doświadczeniem nawet nie spoglądałam dalej niż na czubki swoich traperów i może dlatego nie widziałam jak daleko przed nami jest jakiś normalny teren(znaczy, normalny w wysokich Tatrach). W końcu, gdy wydawało mi się, że zbawczy koniec już blisko zapytałam kogoś, kto szedł w górę, czy to już koniec łańcuchów. A on mi na to, że nie i jest tam ich jeszcze sporo. I to gdzieś w tych okolicach poprosiłam Jarka, by wyłączył kamerę czołówkę, bo zaczynały mi puszczać nerwy. Siadłam, by uspokoić dygot serca i coż... ruszyłam dalej - góry nie znają litości, jeśli się weszło, to trzeba zejść.
Pomocna dłoń na szlaku💝
I kolejna seria
Czyli zabawy ciąg dalszy
Poważnie?!

I co się tak dziwicie, klamer nie widzieliście?😉
Jeszcze chwila i nie zdzierżę...

Proszę zwrócić uwagę na but na kamieniu u góry, to mój...
Wszystkie zdjęcia z przejścia po łańcuchach to migawki z kamery czołówki.
I dziś już nie pamiętam ostatniej ściany ani ostatniego łańcucha - a pierwszy tak😂. Wiem tylko, że nagle było już po wszystkim a ja wciąż żyłam! Nie mogłam w to uwierzyć, znowu pokonałam Zawrat! Wolna i szczęśliwa mogłam już zbiec sfrunąć do miejsca, gdzie ukaże się nam Czarny Staw Gąsienicowy, gdy tymczasem zadzwonili do Jarka spece od naszego samochodu. Popsuła się kolumna kierownicy, wiec musieli ją sprowadzać z Niemiec, a nam kończył się czas pobytu. I na samą myśl, że musielibyśmy wszystkie bambetle wieźć pociągiem do Słupska, to zapytałam pani Marysi, czy w razie jakby co, przenocuje nas choćby w jakiejś kanciapie dzień czy dwa😅I okazało się, że w ostatniej chwili dowieźli wszystkie części i samochód naprawili. I zadzwonili, ledwo zdążyliśmy zejść z tych łańcuchów - bo gdyby wcześniej, to Jarek chyba zębami odbierałby ten telefon. Takie to są uroki górskich wędrówek.
I znowu przeżyłam Zawrat.
Teraz już tylko zbiec do Czarnego Stawu Gąsienicowego
I proszę, jest.
I już po prostym. A którędy na Zawrat? A tam gdzieś w górze po prawej.
A potem już tylko cud Czarnego Stawu Gąsienicowego, który o tej porze, czyli około piętnastej, miał przecudny morski kolor. Ostatnie zdjęcie na ten urok i mogliśmy już pędzić do Murowańca. 
Każdy w życiu ma swój raj - ja mam taki.
I co dziwne, rok wcześniej zejście od Czarnego Stawu - po przełęczy Karb raptem - było dla mnie strasznie dłużącą się mordęgą. a po Zawracie zbiegłam do Murowańca, nawet nie zauważając tego zejścia. O obiedzie nie było nawet mowy, gdy człowiek ma tak rozgrzane i zmęczone mięśnie, lepiej nie siadać.
Dumna zdobywczyni Zawratu nad Czarnym Stawem Gąsienicowym...
...nic by nie zdziałała, nie tylko na Zawracie.
A zejście ze Skupniów Upłazu do lasu przypłaciłam takim bólem w kolanie, że od następnego roku brałam już na górskie wycieczki maść przeciwbólową do plecaka.

I tak skończyła się pieśń o Zawracie, podobała się? W albumie z 2018 roku wpisałam do niej tytuł: Egzamin z miłości. Niech nikogo nie zdziwi, ma głębsze znaczenie. 
Od tamtego roku wybieramy się na jeszcze jedną ekstremalną wyprawę - całe Granaty. Zgodnie ze słowami napotkanego na zimowej trasie, właśnie w 2018 roku, pracownika TPN - który na hasło, iż pokonałam pasmo Banikowu, aż westchnął ze zdumienia i podziwu - powiedział, że Granaty to po tym bułka z masłem. Ufam, że wiedział, co mówi, bo oglądałam już filmiki w intrenecie innych tatrzańskich miłośników. Ze swej strony wiem też, że kamera czołówka znacznie wykręca świat w obiektywie i stromizny wydają się straszne jak podróż do piekieł. Czas pokaże, może wreszcie w tym roku nam się uda, bo jak dotąd albo niweczył nam tę trasę sezon burzowy, albo wicher, albo - jak rok temu - sezon zimnych zlew, że mój Jarek ze stoickim spokojem mówił o domku na Rysulówce(solidnym murowanym na 55 osób!): "Popłyniemy, po prostu popłyniemy". A po takich deszczach szlaki są niebezpieczne, wysokie Tatry lepiej więc sobie odpuścić. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zima w Tatrach

                    Kalejdoskop zmian. Zima w Tatrach 2024      Wytrwali obserwatorzy przyrody a także cykliczności plam słonecznych już da...