piątek, 5 września 2025

Kolejne lata w Tatrach

                                     Tatry Wyzwanie 2025

            Od jakiegoś czasu pojawiają się w internecie wpisy o pokoleniu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych: jacy jesteśmy silni, operatywni i kreatywni, nie do zdarcia. Tak, to prawda, pokolenia powojenne znały szkolny i domowy rygor, ale też najprawdopodobniej jesteśmy ostatnim chowanym w takiej wolności. Odrobione lekcje to hajda na dwór! I całymi godzinami biegaliśmy z tabunami dzieci, bawiąc się w chowanego; gry w klasy, gumę, skakanki były na porządku dziennym - matki nie mogły się nas dowołać do domu. Na moim osiedlu na rower i wrotki(jednocześnie!)wychodziły na ulicę dziesiątki dzieci, a jeszcze było to z górki-Działki Leśne w Gdyni położone są na wzgórzach morenowych. I nigdy nikomu nic się nie stało, choć o kaskach nałokietnikach czy innych takich nie było mowy. Nikt z nas nigdy w życiu nie założyłby czegoś takiego, bo to wstyd! Zimą te same dziesiątki dzieci zjeżdżały w lesie na sankach, a jeśli na siebie wpadały i się wywracały, to o to właśnie chodziło, to była największa zabawa i kupa śmiechu. A jak oberwałam na sankach spiętych w kulig gałęzią w nos, to ani myślałam zapłakać, choć bolało i jeszcze musiałam szczerzyć zęby w uśmiechu, że to nic takiego. Dzieci najlepiej w grupie uczą się zachowań społecznych. Żal, że to minęło bezpowrotnie, ale też świadomość udziału w tamtym fantastycznym świecie ludzi wolnych - od współczesnego straszenia młodego pokolenia na zasadzie: nie biegaj, bo się spocisz - to frajda nie z tej ziemi. 

Wolny człowiek, lat liczący sobie dużo, wędruje
górskim szlakiem, wjechawszy uprzednio kolejką
na Kasprowy😂
Wygląda groźnie? Pozory...z widokiem na Giewont w pełnej krasie
Za to na pewno było pięknie - Czerwone Wierchy, a po lewej chowają się Rohacze.
I cóż się okazuje w kontakcie z rzeczywistością 2025 roku? Wjechaliśmy na Kasprowy, jak przystało babci i dziadkowi, po czym ruszyliśmy na Suche Czuby, o godzinie ósmej trzydzieści, w takim tłumie młodych ludzi, że ledwo przedarłam się na szerszy szlak. Po prostym pobiegłam niemal, dopiero później okazało się, że te same Suche Czuby sprzed trzydziestu i dwudziestu lat, które wówczas łyknęłam jak młoda koza, to taka bieganina góra dół, góra dół, że zeźliłam się ponad wszelkie wyobrażenie - bo to ja wymyśliłam ten szlak i to już rok temu. 
W roku 2005 szliśmy tędy w takich chmurach i zimnie-w sierpniu było tu wtedy
plus cztery stopnie, że nic nie widzieliśmy, ale pamiętałam z odległego zeszłego
wieku😆nie było wtedy jeszcze Mateusza na świecie - że jest cudnie.
Jarek patrzy na mnie...a ja na niego, poniżej
Początkowo wąż ludzki rozciągnął się, i fajnie było pogadać z przygodnie spotkanymi wędrowcami. A gdy się zagęściło, bo i z naprzeciwka nadchodzili, to z lekkim zdumieniem obserwowałam, że to w zasadzie sami młodzi. Grzeczni, uśmiechnięci choć zmachani prawie tak jak ja😉i wszyscy szczęśliwi. Gdzież zatem te opowieści o młodym pokoleniu, a były przecież też dzieci, słabym leniwym i tchórzliwym, co to nosa zza komputera nie wysunie a oczu znad telefonu nie podniesie? Na mijankach trzeba było nieźle wcisnąć się w skały, by pozwolić innym przejść. I co chwila: cześć, cześć, cześć, bo kultura na szlaku zobowiązuje, nawet jeśli są to tylko Suche Czuby. I choć wszyscy spoceni, to uchachani jakby miliona w totka wygrali. A zatem gdzie to młode okropnie beznadziejne pokolenie? Na pewno nie na szlaku!
Moja zajawka z Suchych Czubów - po nią tu przyszłam.
Jeszcze chwila i Kopa Kondracka
Jarek czekał na mnie tylko piętnaście minut, więc nie było tak źle
z Madzią Rohacką👌
A jeszcze pogaduszki, bo ktoś nastraszył kobietę, że przełęcz to jest hoho za tą górą - a to była Kopa za którą przełęcz, owszem, jest ale w drodze na Małołączniak. Ta do której zmierzaliśmy, widoczna na zdjęciach powyżej a nazywam ją Gwiazdą, była tuż tuż, tylko jeszcze trochę trzeba się powspinać. I to właśnie w tym miejscu  dwóch młodych gości, widząc starszą panią ledwo lezącą, zaraz zaofiarowało się z pomocą - że mnie złapią za ręce i podciagną, bo naprawdę była tam stromizna. Bardzo grzecznie podziękowałam, twierdząc że to tylko astma mnie męczy, co też było prawdą. I to jest ta niewychowana młodzież? Życzliwa i pomocna?
Ha, weszłam! Kopa Kondracka zdobyta
od dołu ostatnio w 2016 roku z Małej Łąki.
Nasza trasa od trzeciego w kolejności wzgórza z małym domeczkiem-to Kasprowy
I schodzimy, jeszcze nie wiedziałam, a pamięć wymiotła, jaka to
stromizna - każdego kroku musiałam pilnować, żeby się nie poślizgnąć 
na dywanie z kamieni.
Z Kopy Kondrackiej upał zegnał nas piorunem i nawet początkowo zaliczyliśmy kilka minut samotności na szlaku. Co oznaczało łapanie magii Tatr...a może to ona nas złapała?
Sama z Małołączniakiem po prawej
Łowy na magię
Widać Kasprowy Wierch i dumną majestatyczną Świnicę
Odnalazła nas królowa Tatr - to już zejście
z przełęczy pod Giewontem na szlaku zwanym,
nie na darmo, Piekłem.
Stromizna zejścia z Kopy do przełęczy pod Giewontem może zniechęcić babcie i dziadków. Szkoda tylko było dzieci wyciągniętych z dołu, w sensie z Kuźnic, na ten szczyt, gdy już u samej góry padały ze zmęczenia a mama jeszcze im docinała. Akurat mijałam się z panami w moim wieku, jeden z nich odezwał się z żalem - kiedy powiedziałam, że to przecież tylko dzieci - a trzeba jeszcze zejść... Mam wrażenie, że te dzieci nie dadzą wyciągnąć się w góry nigdy więcej. Przed wszystkim w górach trzeba myśleć, zwłaszcza jeśli zabiera się na szlak dzieci albo osoby starsze czy schorowane.
Hala Kondratowa też jest piękna, choć bezwodna
Niedawno otwarte po remoncie schronisko na Hali Kondratowej nie podłamało mnie, wbrew obawom. Okazało się, że sprzedają tam kofolę, a zatem trafiłam do raju! 
A to już wyzwanie Justysi - MO początek
Perli się w słońcu Morskie Oko - dziesięć lat temu i my mieliśmy
taką pogodę, w drodze na Wrota Chałubińskiego.
Szpiglasowa Przełęcz
Wyzwań ciąg dalszy w przyjacielskim tygodniu tatrzańskim 2025 - Justysia z przyjaciółką Agnieszką wyruszyły na Szpiglas.
Na Szpiglasie - zdjęcie niewyraźne,
ale szczęście wypisane na twarzy
Wyzwanie Piątki
       Czasem wystarczy kogoś zarazić, bakcyl Tatr może zadziałać niespodzianie. Nasza wyprawa sprzed czterech lat na Płaczliwy, gdzie ja padłam na przełęczy bo popsuło się moje urządzenie przeciwastmatyczne i poszłam jak dawniej nieleczona, obudziło w Justynie jakiś zew, któremu nie może się oprzeć. Przyjechała w tym roku nagle, nie uprzedzając nas aż do chwili, gdy za jej plecami  pojawił się Giewont, kiedy do nas dzwoniła. Następnego dnia powędrowała z nami na Magurę, a kolejnego na Szpiglas, dwa później była już w domu. Ktoś powie: wyjazd na dwa trzy dni, to szkoda marnować czas na uciążliwą podróż w obie strony. I pewnie będzie miał rację, ale...każdy przyjazd w Tatry to ryzyko. Ryzyko, że będzie się wracać zawsze, podpierając się nosem, łokciami, wisząc nad przepaścią. Podpierając się laseczką, stare babcie wciąż będziemy wędrować...wystarczyło raz przyjechać...
A to nasi kolejni "zarażeni" przyjaciele - Madzia, Dawid, Dianka i Maks
Zwykła wycieczka z Płazówki
na Gubałówkę i zejście...a raj
Z naszą zaprzyjaźnioną rodzinką tatrzańską w zeszłym roku nie spotkaliśmy się. W tym roku biesiadowaliśmy razem. Młode pokolenia dwa zdobyły Świnicę - to kolejne wyzwanie.  A z nami zaznali jedynego, upału na Gubałówce - w drodze na Butorowy z Płazówki można było ochłonąć w lesie, po krótkim podejściu😆
Stacja postój przed leśnym przedzieraniem się
A na Butorowym kwitnie kobierzec.
A to pamiątka z "mojej" polanki przy zejściu
z Gubałówki
Na ostatni tydzień tatrzańskiej przygody zostaliśmy sami. I nie wiedzieliśmy, jaka nas czeka nagroda przy kolejnym wyzwaniu. O tym opowiem w Palecie Tatr za 2025 rok. 
                                 




 














czwartek, 14 sierpnia 2025

Słowackie wędrówki

                             Koronka Rohaczy - Hladovka 2025

       Nie dopisała tego lata pogoda nad morzem, nie dopisała w Tatrach. Styczeń przyniósł na Wybrzeżu taką wiosnę, że od marca utrzymywała się zimnica aż do czerwca. A w nasze Rubinowe Gody 12 lipca od rana padał dokuczliwy deszcz, uczestniczki imprezy do pobliskiej restauracji podjechały samochodem, panowie jakoś sobie poradzili. Nie lepiej było, gdy nadszedł drugi sierpnia i przed świtem zapakowaliśmy się do samochodu - długie spodnie, bluza plus kocyk na dokładkę, to ja😅Jarek jest odporny na zimno od zawsze. I ku naszemu zdumieniu świat rozjaśnił się latem, gdy wjechaliśmy około w pół do dziewiątej na zakopiankę. 

W tym miejscu adrenalina, po pół rocznym czekaniu od zimowego wyjazdu,
podnosi się na maksa- w Rabce zjeżdżamy z zakopianki
i przez wioski pomykamy powolutku do Chochołowa.
Tatry przywalone białymi chmurami sugerowały, że oto wkraczamy
do krainy pięknej pogody. 
W trzymającym się starodawnych tradycji Chochołowie - podejrzewam że to jedna z nielicznych w Europie wiosek o urodzie sprzed wieków, gdzie wciąż żyją ludzie - skręcamy na Słowację. Słońce powitało nas w ukochanej Hladovce, by po południu skwasić miny podróżnikom z Gdańska.
Przygraniczny widok z Chochołowa na Tatry Polskie - w tym miejscu
byliśmy pierwszy raz.
Giewont wzięty z zaskoczenia
A wierzbówka kiprzyca dotrwała do sierpnia, choć w zeszłym roku
padła już miesiąc wcześniej.
Obiad "U Śliwy" w Chochołowie polecamy wszystkim odwiedzającym Zakopane i okolice, tym bardziej, że tuż obok można uchwycić takie widoczki jak wyżej. W restauracji w porze obiadowej trzeba czasem czekać na wolny stolik, a kilka kroków dalej - bezludzie. Pierwszy spacer po Hladovce- z francuskiego reconnaissance to rozpoznanie - przyniósł nam zagwostkę. 
Rano ciepło i słońce, o siedemnastej Babia Góra w zimnych chmurach
Widok na graniczną Suchą Horę i Tatry Polskie😱
...zajechane granatem chmur
Najbardziej niecodzienny widok spotkał nas jednak na samym początku spaceru - teoretycznie byliśmy tylko w Hladovce...
Niespodziewane spotkanie z "emusiami" - dobrze, że były za płotem😆
Taka niechętna ludziom pogoda potrzymała nas jeszcze dwa dni w niepewności, po czym we wtorek mogliśmy wyruszyć na spotkanie upału w Juraniowej Dolinie. A że tym razem przyjechaliśmy zdrowi, pognaliśmy na spotkanie corocznej przygody jak na skrzydłach.
Krótkie podejście asfaltem i wrota magii Juraniowej otwierają się, a osty dopisały
jak na zamówienie.
Dalszy bieg asfaltem w górę to frajda, na którą czekamy cały rok. Ostatni rzut pod górkę w ciemnym lesie i jak zawsze z początku po błocie, jeden zakręt i już byłam niemal na prostym, na Umarłej Przełęczy. 
A skoro się weszło, to trzeba zejść do uroków dolinki wciśniętej między skały. I już można posłuchać opowieści szemrzącego, a może mruczącego jak kot, potoku.
Przyjechaliśmy dość wcześnie, więc moje miejsce w Juraniowej pogrążone było w cieniu.
A kilka kroków za naszą miejscówą feeria słońca-
poniżej
Łańcuchowa niespodzianka w Juraniowej, na zdjęciu w miejscu gdzie przez zieleń ledwo widać ludzi, zawsze napawa mnie śmiechem. Łańcuchy i skały mokre, nawet w upały, a zejście po takiej mokrości to zabawa na zasadzie: nic stać się nie może bo to raptem kilka kroków, ale czy się nie pośliznę i nie polecę wprost na Jarka😂A kraina mostków w Juraniowej zaprasza...
Kiedy zaś pojechaliśmy na tradycyjną kawę i ciacho do Zuberca, przypomniało się nam, że rok temu wypatrzyliśmy wieżę widokową na jakiejś górce za miasteczkiem. I poszliśmy sprawdzić, jak wygląda sytuacja za drogowskazem do niej. Wieża nazywa się Tonka, a napis wskazuje, iż to raptem czterysta metrów. Z marszu ruszyliśmy zatem na górkę, wędruje się bardzo przyjemnie w lesie, zakosami tworzącymi drogę krzyżową. Ledwo zaczęliśmy się wspinać, a już byliśmy na prostym. A tu zaskoczenie - obok wieży znajduje się coś jak schronisko o nazwie Koliba Josu. Po nerwowym zatem wejściu na metalową ażurową wieżę - gdzie na ostatnim piętrze kołysało tak, że wyrywało pokład spod nóg😄- zasłużyliśmy sobie na lemoniadę i kawę. 
Droga krzyżowa prowadzi na ten pagórek, Kycera, a w dole Zuberec.
Weszłam na szczyt tylko dlatego, że Jarek cofnął się po mnie, tak mi nogi
dygotały😅I kurczowo musiałam się trzymać barierek, bo wieża "chodziła"
z wiatrem wte i we wte😱A za mną nasza Osobita, forpoczta Rohaczy
...i Brestowa- od niej zaczyna się trasa na Salatin,
Spaloną i Pacholą, naszą "alpejską wyprawę"
z 2015 roku.
Fantastyczne zaś miejsce Koliba z placem zabaw to zaproszenie dla naszego Robercika, górołaza z zimy tego roku😍
Co za urokliwe miejsce...
Wieża kilka pięter ma i trzeba
zapłacić trzy euraki ze wejście.
I wreszcie nadszedł dzień wymarzonej od roku wyprawy- po raz kolejny na Magurę Witowską, tym razem z buta z Hladovki przez Suchą Horę, gdzie zaczyna się szlak. A dołączyła do nas znienacka siostra naszej Ewelinki, Justysia😍Wyruszyliśmy więc na spełnienie całorocznych marzeń o Magurze z buta w obie strony w towarzystwie kolejnej górołazki, którą zaraziliśmy Tatrami chyba pięć lat temu. I tak jest teraz, że Justa wędruje także szlakami sudeckimi po dziesięć razy w roku! I to jest piękne💝
Początek podróży z plejadą Rohaczy po prawej
Jak wędrować to tylko z Justysią
bezdrożami i łąkami...
Gdyby nie skrupulatne słowackie oznaczenie szlaku na pewno byśmy zabłądzili😂Dobrze że mieliśmy zasięg internetu, choć nie obyło się bez niespodzianek, bo inaczej wędrowalibyśmy do nocy😄W górę, po trawie jak widać, nie natrafiliśmy na ani jedno oznaczenie - owszem mogliśmy iść na przełaj, bo szczyt widzieliśmy od samego początku, niemniej chcieliśmy tam dotrzeć jak cywilizowani ludzie a nie pierwotni😆
Magura przywitała nas falującymi trawami - zdjęcie z ławki poniżej
Baza wypoczynkowa od strony polskiego podejścia
I widok na Rohacze
Po trzech godzinach wędrówki i nieustannego ustalania, którą drogą iść, zdobyliśmy Magurę Witowską po raz trzeci, a Justa pierwszy🌺 Magura jest szczytem wspólnym dla Słowacji i Polski, od strony Witowa jest to raptem półtorej godziny podejścia - szkoda zatem z domu wychodzić. Ma 1232 mnpm więc wysokość zdawałoby się żadna, lecz kółeczko z Hladovki i z powrotem to ponad dwadzieścia kilometrów i trzeba było dobrze namachać się, żeby wrócić do domu. 
Szczęśliwi zdobywcy Magury
A szczyty za nami wszystkie nasze, Justa jeszcze trochę musi pochodzić, 
by nas dogonić...
Magura z Giewontem, Czerwonymi Wierchami i Kominiarskim 
Na trawiastym szczycie cisza i spokój, dwoje turystów z Witowa zaraz zaczęło schodzić, byliśmy więc sami - cała Magura dla nas. Nie siedzieliśmy długo, po czym spełnieni widokowo rozpoczęliśmy schodzenie inną trasą.
Fajnie nas przyjęłaś, Maguro, następnym razem wybieramy się do ciebie z Orawic.
Ostatnie spojrzenie na Osobitą w wierzbówce
i naprzód marsz, ekipo!
Początek trasy powrotnej był nam znany.
A w lesie, przed widoczną u góry polanką, spotkaliśmy dwóch dowcipnisiów w wieku nieco starszym od Justy. Zapytali nas czy daleko jeszcze, Jarek odpowiedział, że Magura jest tuż tuż. Magura?! - pyta na to jeden, zdumiony i przerażony jednocześnie - a to nie jest Babia Góra?! Tak nas zasugerował, że początkowo uwierzyliśmy, iż pomylili i cel wyprawy, i kierunki startu - Babia Góra od Magury jest w odległości pewnie ponad 20 kilometrów. Mądrala, ale żart był przedni!
Z tej łąki zeszliśmy nową trasą, w prawo zamiast jak zwykle w lewo.
Po dwóch godzinach wędrówki wśród ciszy pól,
wciąż jeszcze uśmiechaliśmy się.
I to w tym miejscu spotkała mnie Koronka Rohaczy
"Koronka Rohaczy przecięła widnokrąg, 
czule straż pełniąc u kwitnącego nieba..."
Dalsza opowieść z "Palety pamięci" znajdzie się w tomiku górskich wierszy "Ścieżkami mgieł", jeśli wszystko dobrze pójdzie już w przyszłym roku oddam do druku moje tatrzańskie i sudeckie nostalgie.
Zanim umordowani wędrówką i upałem dotarliśmy do Hladovki, napotkaliśmy nową wieżę widokową na pagórku, na który wdrapaliśmy się już chyba ze trzy razy. I choć wydawało mi się, że następnego dnia po tych peregrynacjach magurowych nie ruszę ani ręką, ani nogą, zerwaliśmy się w południe😎, by pożegnać tegoroczną Koronkę Rohaczy.
Rohacka koronka w aureoli wierzbowincy kosmatej
I w aureolach łąk
Do zobaczenia ukochana Hladovko
do przyszłego roku🌸










Kolejne lata w Tatrach

                                               Tatry Wyzwanie 2025               Od jakiegoś czasu pojawiają się w internecie wpisy o pokol...