sobota, 25 lutego 2023

Zima w Tatrach

                                       Śnieżne apogeum - 2023    

    Rok minął od ostatnich naszych wędrówek po zimowych Tatrach. Zdawać by się mogło, że globalne ocieplenie zniszczy już na zawsze śnieżną pokrywę na świecie. Jest chyba jednak tak, iż gdy ludzie w wojnach strasznych ścierają się ze sobą, przyroda staje się jeszcze okrutniejsza - tak było w czasie II wojny światowej, tak i teraz zima srożyła się jakby przejmowała od nas pogrom emocji. 

    Nic nie zapowiadało jednak na naszej ziemi takiego śnieżnego apogeum. Czas Bożego Narodzenia upłynął pod znakiem zgniłej pluchy, podobnie Sylwester i Nowy Rok. W styczniu zaczęło w Tatrach przybywać śniegu, a potem śnieżna maszynka rozkręciła się bez opamiętania. Wyjechaliśmy z Gdańska 2 lutego i po drodze wspominaliśmy ciepły wyjazd zeszłoroczny, gdzie w rejonie Krakowa było w tym samym mniej więcej czasie plus dziewięć stopni. Tym razem przymroziło, a wokół Łodzi i Częstochowy ziemia była całymi "łanami" przyprószona czymś białym, co niewątpliwie było śniegiem. Po krakowskim epizodzie wysuszonej ziemi od Pcimia zaczęła się regularna zima a potem... taka śnieżyca nam towarzyszyła, że świata nie było widać, a cóż dopiero drogi przed nami. 

    A że już się nam znudziła zimowa Kościeliska i Staników Żleb na pierwszy ogień wyruszyliśmy pod kościółek na Płazówce. W zeszłym roku na asfaltowej drodze z Rysulówki w tym kierunku towarzyszyło nam słońce, tym razem tonęliśmy w pochmurnej widoczności, ale też w śniegu.

Asfaltem z Rysulówki zmierzamy ku Roztokom.
A potem zagłębiamy się w las.
I tak jak widać na zdjęciach całą tę drogę przebyliśmy sami, co ma swój niezaprzeczalny urok ciszy.
Kościółek na Płazówce w zimowej szacie...i Jarek
Tak też powitał nas kościółek na Płazówce. Furtka była otwarta, i chciałam tak jak latem zrobić sobie zdjęcie z bliska, co się nie udało - za furtką wyrosło śniegu na ponad metr! Zawróciliśmy więc do lasu, przy okazji odkrywając, iż także zimą wydeptane są ścieżki na górę, tyle że w śniegu, na szczyty Pasma Gubałowskiego - to zapewne będą wycieczki na kolejnych zimowych wyjazdach. 
Przez ten mały śnieżny wąwóz szliśmy w górę i wracaliśmy do zakrętu w kierunku
Doliny Chochołowskiej. 
Nad Czarnym Dunajcem
I na moście nad nim
Przekroczyliśmy ulicę, gdzie korki tamowały przejazd każdego dnia, bo trwała przebudowa i ruszyliśmy pod górę do restauracji "U Hanusi", naszej znajomej od wielu lat pani Hani. Latem człowiek nawet nie zauważy tego podejścia, zimą szło się ciężko a dłużyło niemiłosiernie. 
Niewątpliwie byliśmy znużeni dotychczasową
wędrówką. Na obiedzie U Hanusi.
Pokrzepieni na ciele, zakupiliśmy bilety do Doliny Chochołowskiej, co jak się później okazało, było bezcennym zjawiskiem. Ludzi nawet sporo zmierzało w górę, my skręciliśmy zaraz za długą prostą na Ścieżkę pod Reglami, którą wróciliśmy do Kir.

Kraina śniegu na Ścieżce pod Reglami 

Mój ukochany mostek u wejścia do Doliny Lejowej

Na parkingu przed restauracją "U Józefa"
Przejście przez las za restauracją "U Józefa" pierwszy raz okazało się nierealne - tak było zasypane śniegiem, że nikt nie odważył się tam przedzierać, i my również. Drałowaliśmy więc ulicą, by w Kirach skręcić na naszą drogę wiodącą na Rysulówkę. Cztery godziny zajęło nam to zimowe wędrowanie, w sumie po prostym, a zmordowani byliśmy okropnie. Szczęśliwie, że jednak zdecydowaliśmy się na tę wycieczkę jako pierwszą. I przez pozostały czas naszego zimowego wyjazdu powtarzaliśmy, jakiego to mieliśmy farta. Otóż sypało, sypało i sypało. Jarek pomagał odśnieżać wieczorem przez dwie godziny, a od rana znów trzeba było jechać na wielgarnej łyżce do zrzucania śniegu do parowu z potoczkiem - dobrze, że na posesji u pani Marysi i pana Stasia taki parów jest, inni nie mieli już gdzie wyrzucać tych ton śniegu. 
Na parkingu u pana Stasia

A pomiędzy tymi chojakami jest podejście do drzwi wejściowych...
I wjazd na kolejną posesję
   Zasypało cały świat w Tatrach. Nigdy od czasu powstania Tatrzańskiego Parku Narodowego, to jest od w stycznia 1955 roku nie zamknięto wszystkich szlaków i wszystkich wejść. Do Morskiego Oka zeszło pięć lawin(jeśli nie więcej)w ciągu kilku dni. Jedna z nich miała dziesięć metrów wysokości, inna zjechała wprost na asfaltową drogę, którą codziennie ciągną do Morskiego Oka tłumy turystów na szerokość stu pięćdziesięciu metrów. Inna wpadła na lód tego stawu od strony Rysów, kolejna przełamała ten lód i wbiła się do środka. Ciekawe, czy jak się ten cały lód stopi łącznie ze śniegiem z owych lawin, to czy woda nie wystąpi z brzegów Morskiego Oka? Przy takim zagrożeniu nie było mowy, by choć zaryzykować wejście do Kościeliskiej. 
W drodze na Butorowy Wierch
    I tak następnego dnia wybraliśmy się na piątą już chyba zimą wycieczkę z Rysulówki ulicą Królewską do góry, a potem w las i na Butorowy Wierch. Takich sensacji jak w tym roku nie mieliśmy jednak nawet w 2019, kiedy to górale mówili, iż od zimy stulecia, czyli od 1979 roku nie było takich ilości śniegu.

Topienie w śniegu
Jak się już na górce mój mąż zapadł w śnieg, to serce mi się zatrzymało, bo w tej sekundzie pomyślałam, że się w tym śniegu utopi. Wiedziałam doskonale, że tam jest podłoże a nie przepaść - byliśmy tam już przecież wielokrotnie latem, lecz widok jak leciał w ten śnieg jak kłoda, aż mnie przyprawił o brak oddechu.
Śniegowej krainy ciąg dalszy
Brnęliśmy dalej przez śnieżne łąki, gdzie spotkaliśmy bardzo miłą starszą gaździnę, która z kijami wybrała się na spacer i ucięliśmy sobie pogawędkę. Jako mieszkaniec tych terenów powiedziała nam, że nie zawsze było tam tyle śniegu zimą, a dokładnie: że nie zawsze jest tak pięknie.
Pięknie i głęboko, jak się przekonaliśmy, zmierzając do lasu na Butorowym Wierchu.
Tym lasem docieramy do początku Salamandry - drogi wiodącej na Butorowy Wierch.
Przedarliśmy się na Gubałówkę, skąd zjechaliśmy PKL a spod Gubałówki poszliśmy wprost na przeniesiony dworzec PKS na dole ulicy 3 Maja. I szczęśliwie po tych ekscesach śnieżnych od razu trafiliśmy na busa. I pomyśleć, że moim pierwotnym zamiarem było zejść z Gubałówki, jak rok temu😱Tam ludzie chodzą rzadko, a zatem byłaby to kopna wędrówka przez może dwumetrowe śniegi.

 Narty w domu przysypiają bezpiecznie, bo na tym wyjeździe mieliśmy tylko chodzić wędrować do oporu a tu TPN zamknięty😱 Kolejnego dnia pojechaliśmy więc na nasz ulubiony most w Chochołowie. A mróz nie odpuszczał, chwila i uciekaliśmy do samochodu, bo od wody zawsze wieje.
Most Chochołowski w tle
Latem 2021 pojechaliśmy tą drogą😱dość daleko, by zrobić sobie zdjęcia z Tatrami Słowackimi. W tym roku w lutym ścieżka, na której stoję prowadziła jedynie do jakichś zabudowań gospodarczych. O tym, żeby pojechać w tym miejscu samochodem - zapomnieć😂
Imponująco zaśnieżony most
Widoki z mostu zimowego na Czarnym Dunajcu przyprawiają za to o nostalgię.


Ostatni rzut oka na tę pustać magiczną i jedziemy do Hladovki, do naszej ulubionej pani Helenki, na zakupy. 
Przed sklepem w Hladovce u pani Helenki
Przy tym stoliku, co tak elegancko śpi pod metrową śnieżną poduszką, od ośmiu lat odpijamy latem różne odprężające napoje - po skalnych ekscesach i lżejszych wędrówkach.

    I wreszcie szefostwo TPN uznało, że zagrożenie lawinowe minęło( za wyjątkiem drogi do Morskiego Oka i szlaku do Piątki). Słońce od rana rozgrzewało krew do marszu - do Chochołowskiej! Ostatnio byliśmy na tej dość spacerowej trasie, tyle że długiej, w 2017 roku. Stęsknieni korzystamy więc ze słońca i wyruszamy.
Chochołowska przywitała nas pięknym słońcem.
Nie wiem, jak to się stało, że na każdym niemal zdjęciu jesteśmy sami, a przecież trochę ludzi szło.    
To miejsce pięć lat temu nazwałam "Wrota do Narnii" - i coś w tym jest.
A to chyba są wrota do "Snującej się mgły"😉Gdzieś wyżej ukrywa się zapewne dom
tajemniczego Ora, może Ajda wędrowała tędy?
Nadspodziewanie szło mi się lekko, pomimo, iż ciuchcie zrobione z ciągnika i wagoników zimą nie kursują, a zatem trzeba zdrowo wyciągać nogi, by dotrzeć do schroniska a potem wrócić.
Chochołowski zimowy raj otwiera się przed nami.
W schronisku na piętrze było nadspodziewanie dużo ludzi, ale też cicho i spokojnie. Zanim się wdrapałam po ostatniej stromiźnie i niepoliczonych nigdy schodach czekała już na mnie gorąca herbata i najlepsza szarlotka na świecie - chochołowska! Czasem dobrze, że Jarek pędzi przede mną😊
Wypoczęci wracamy i zaraz przed schroniskiem zażyczyłam sobie takie zdjęcie ze śnieżną ścianą w tle. I dopiero, kiedy mijałam widoczną z prawej strony panią, znaczy widoczną jej głową, okazało się, że pomagała wychodzić z wykopanego w tych zwałach śniegu tunelu córce. Nie wierzyłam własnym oczom, bo tunel był wąski - jak więc ta mała się tam wcisnęła a potem obróciła, by się wydostać, to już nawet nie chciałam sobie tego wyobrażać.
A to jedyne ujęcie, gdy jakaś osoba załapała się w kadrze, z Jarkiem.
Do tej chatki napiszę kiedyś jakąś historyjkę - urzeka mnie za każdym razem.
I znowu sypie...
Popędziliśmy w dół wraz z dużą ilością turystów, a gdy tylko się wyludniło, to proszę...
Jak to w górach: skały, strumienie... i my.

A za nami kolejne wejście do zimowej zaklętej krainy, może zbójników?
A na poniższy widoczek czatowałam całą drogę, gdy tylko wyruszyliśmy w górę. Dostojna rodzina wypoczywa nad strumieniem, czułym okiem przypatrując się zabawom dzieciarni😉
Po urokliwej Chochołowskiej przyszedł czas, następnego słonecznego dnia, na prawdziwą zimową wyprawę😂 - na Nosal.                             

    Nadal trzeba podejść do Kuźnic, gdyż busy nie dojeżdżają pod stację PKL, przy takiej jednak adrenalinie słońcem podkręcanej to pestka. O wczesnej porze, bodajże 8.30. pojedyncze tylko osoby wyruszyły w górę spod budki z biletami. Pierwsze podejście do zakrętu w prawo na Boczań, jak zwykle zimą jest dość ciężkie. Z tego miejsca na Przełęcz pod Nosalem to już tylko przyjemność. 
Z Przełęczy pod Nosalem można wyruszyć do Doliny Olczyskiej, a potem na Kopieniec.
Kiedy szliśmy na Nosal zimą ostatnio, czyli w 2018 roku, wdrapaliśmy się na górę i zawróciliśmy do Olczyskiej a potem zeszliśmy na Jaszczurówkę, skąd dojechaliśmy busem do Zakopanego. W tym roku busy do Morskiego Oka nadal nie jeździły, a zatem nie moglibyśmy wrócić z Jaszczurówki. Pozostało nam zejście z Nosala z powrotem do Kuźnic lub z drugiej strony, znaną mi już z 2014 roku wyprawy z Ewelinką i Mateuszem - i nie chciałam tego powtarzać, bo nie było lekko😅
    Z przełęczy przez las dość szybko wychodzi się na otwartą polanę - kiedyś aż pod skałę Nosala był las, lecz potem jego połowę "wywalił" halny. 
Magia Tatr na polanie pod Nosalem
Dziwny Giewont z tej strony, po prawej. Na środku Suche Czuby i z lewej Kasprowy.
Na tym zdjęciu z Nosalem w tle najistotniejsze są raczki, w które w tym miejscu już się "uzbroiłam"😆
Jeszcze kilka kroków i jesteśmy pod ścianą Nosala. 
Czas na zimową wspinaczkę
Tym razem nie mogłam się wdrapać pod wystającą skałkę, która zimą zawsze nastręczała mi trudności - zasypana śniegiem wąska półeczka "wymagała" ode mnie pomocy osoby drugiej. Odwrotnie zatem, niż dotąd Jarek musiał mnie wesprzeć kijem, po którym wciągnęłam aż pod tą skałkę - a śniegu nawalone było na owej półce pod nią tyle, że przeszłam na luzie jak na deptaku. 
Zimą musiałabym chyba zębami wbijać się w śnieg, żeby
się tu wdrapać😂

Problematyczna skałka...
...z takimi widokami.
Kilka kroków w górę w cieniu ośnieżonych drzew i można śmiało powiedzieć: Madzia w Himalajach😂
Na Nosalu ze Świnicą po prawej i Granatami po lewej
Nadspodziewanie nie byliśmy sami, oprócz nas dotarła jeszcze jedna para - pani zrobiła nam wspólne zdjęcia, których dotąd nie mieliśmy na Nosalu. Przyszło jeszcze kilka osób, lecz Nosal jest na tyle duży, że każdy mógł sobie zrobić zdjęcia samotne.
Takiego wspólnego zdjęcia na Nosalu jak dotąd nie mieliśmy😀
Nosalowa bajka...
Przy takiej pogodzie Nosal to spełnione marzenie. A tym razem spotkała nas tu mała niespodzianka:
Wróbelek cwaniaczek, co na "drapane" przyleciał, kręcił się przy ludziach i ani myślał odlecieć.
Pożegnaliśmy piękny Nosal i przez las ruszyliśmy w dół, początkowo niezbyt ostro, choć wokół czaiły się nieprzyjemne przepaście. 
Ostatnie ujęcie Nosalowej piękności, limby z widokami
Pierwsze przepaściste zejście

Taka słoneczna aura towarzyszyła nam przy schodzeniu do samego końca.
Machamy do siebie.
I kiedy już wiedziałam, że największe przepaście są za mną, zaczęło się coś, o czym zupełnie zapomniałam, choć byłam na Nosalu wiele razy latem i zimą - potworna stromizna. Im niżej tym było gorzej. W jednym miejscu po lodzie zjechałam na plecach, w drugim w tym pionie nie byłam w stanie wbić się raczkami w śnieg i utrzymać własnej pionowej postawy, więc usiadłam i nagle zaczęłam zjeżdżać w takim tempie w dół, że sama nie zatrzymałabym się za nic - Jarek musiał mnie złapać. Nie był to jednak koniec moich przygód, już na samym dole stała grupka skałkowców z trenerami i nie umiałam ich ominąć - wywaliłam się i jeden z nich mnie ratował, bo znów jechałam "bez hamulców". A za kilka kroków już była droga, rzecz jasna zasypana śniegiem. Okazało się, gdy zdjęłam raczki, że schodziłam w nich na takiej buli - przez całą podeszwę trapera zrobiła mi się kula pomiędzy zębami raczków i one już nie były w stanie wbijać się w śnieg, żeby hamować. 
Z widokiem na Kuźnice
Do parkingu musieliśmy kawałek zawrócić pod górkę i skręcić w prawo na główną drogę do ronda kuźnickiego. Uwolniona z raczków przyspieszyłam, śmiejąc się w duchu z tej pełnej przygód eskapady. A z drugiej strony, cóż byłyby warte wycieczki bez przygód, nuda😅

    Na ostatni dzień zostawiliśmy sobie mały spacer, z zamiarem wyruszenia w nieznane. Poszliśmy ponownie Królewską w kierunku Butorowego Wierchu i na samej górze skręciliśmy w prawo. 
Królewską do góry z widokiem na Kominiarski Wierch
Kiedy pierwszy raz tego roku wchodziliśmy tą drogą nie było żadnej widoczności.
Nigdy przedtem tam nie byliśmy i zanurzyliśmy się w ten cichy magiczny świat, ciekawi dokąd nas  droga zaprowadzi.
Tuż przed lasem prowadzącym na Buturowy skręciliśmy w prawo. Z lewej strony widać Tatry Bielskie.
Z majestatem Giewontu
Każdy kolejny krok fascynował coraz bardziej urzekającymi bajkowymi widokami. Nie spotkaliśmy nikogo przez następne może pięćset metrów. 
Mieszkać z takimi widokami, ileż książek można by napisać💖

To miejsce(na dwóch powyższych zdjęciach) tak mnie zauroczyło, że nie miałam już wątpliwości - trzeba do tego stworzyć jakąś opowieść baśń legendę, ani chybi do mojej piątej książki dla dzieci starszych pod roboczym na razie tytułem "Spójrz w lusterko".


A gdyby tak zamieszkać w tej chatce po lewo? Cały czas miałam wrażenie na tych kilkuset metrach, że cofnęliśmy się w czasie. W ciszy i samotności zeszliśmy do leśnego zaułka, skąd wydostaliśmy się na cud śnieżną polanę.
Przeprowadzam się tu, postanowione😃
Po lewej stronie tego cudu bardzo sympatyczni młodzi ludzie, z nartami czy też deską nie pamiętam, pozdrowili nas grzecznie i urok przeniesienia w czasie prysł😅Zawróciliśmy, bowiem prosto zmierzająca ścieżka w śniegu(z oznaczeniem na początkowym drzewie, że jest to zielony szlak) niewątpliwie doprowadziłaby nas do Gubałówki. A my zamierzaliśmy dotrzeć z powrotem do Kościeliska. W leśnym uroczysku po wąziutkiej ścieżynie w kopnym śniegu wyłoniła się nam kolejna starsza gaździna z kijami. I na szczęście okazało się, po wymianie pozdrowień i zachwytów zimowych, że zejdziemy tędy w dół. Laskiem szło się bardzo bajkowo, potem szeroka droga z pięknymi góralskimi domami po bokach sprowadziła nas do ulicy - tuż obok pensjonatu Sylwia.
W ciszy zmierzamy do hałaśliwego świata.
I tak poznaliśmy Pitoniówkę, po dokładnie dwudziestu latach przyjeżdżania na Rysulówkę😂
A urokom górskim nie ma końca, jak to w górach...
Jarek załapał się na ujęcie😉
W ten sposób odkryliśmy kolejne miejsce na spacer. Po ciężkich wyprawach można się tu wybrać, choćby tylko by pooddychać górami albo też ruszyć zielonym szlakiem dalej na Gubałówkę. 

I już nadszedł czas powrotu do Gdańska. I już nas ból rozstania z Tatrami nie chwyta za serce jak zawsze, tylko tak ciut ciut, nostalgicznie. Od kwietnia zeszłego roku czeka na nas bowiem w Gdańsku wnuczek, Robercik - koła samochodu pędzą jak szalone, byśmy mogli go jak najszybciej zobaczyć💝. I chyba się nawet nie rozpędziły za bardzo, skoro potem na warsztacie - zaraz po powrocie - okazało się, że mieliśmy wielkie szczęście, iż udało nam się wrócić. Awaria ujawniła się na ostatnich metrach przed domem - to się nazywa mieć fart... albo ktoś nad nami czuwa, bo Robercik już nóżkami przebiera by z dziadkami wędrować po górskich szlakach.
I jeszcze jedno odkryło się nam na tym zimowym wyjeździe - dokładnie dwadzieścia lat temu przyjechaliśmy na Rysulówkę pierwszy raz! Nasz młodszy syn, Paweł, miał raptem siedem lat - jaka to przepaść czasu! Szykujemy się zatem na wielką imprezę latem u państwa Słodyczków, zrobię taki pokaz slajdów z tego ogromu czasu, że niejedna łza się wyleje. I nie tylko łzy się poleją! 
Do zobaczenia zatem, wszystkich chętnych na wczasy w tym wspaniałym miejscu - zapraszam😀


Kolejne lata w Tatrach

            Wędrówki szlakami ciszy - Tatry 2024                                              1. Skąd przybiegłaś ballado?      Zanim wyrusz...